Rowerami spod Białorusi

W niedzielę 18 sierpnia br. grupka rowerzystów pokonała ponad stutrzydziestokilometrową trasę z Niemirowa n/Bugiem (tuż przy granicy z Białorusią) do Sadownego.

Na pomysł zorganizowania takiej niezwykłej wycieczki wpadł p. Krzysztof Kądziela, który z uczniami sadowieńskich szkół średnich pokonał tysiące kilometrów zwiedzając Polskę bicyklami i per pedes. Tym razem namówił na ciekawą wyprawę kilkunastu nieco starszych śmiałków.

Ruszyliśmy z Sadownego tuż po 5. rano, gdy wszystko jeszcze spało, a z okien busika można było przez długie kilometry oglądać, co jakiś czas sarenki na przyleśnych łączkach, leniwie kołujące pod niebem ptasie drapieżniki i zaspane, podlaskie wioski. Nawet w mijanych większych miejscowościach: Miedznej, Sokołowie Podl. czy Drohiczynie ruch był niewielki. Za mostem w Tonkielach z prawej, co jakiś czas ukazywał się nam leniwie płynący szeroką doliną Bug. Sielski rolniczo-leśny krajobraz urozmaicały kościółki, cerkiewki i bunkry. Lekki niepokój wzbudzała pofałdowana rzeźba terenu ostrzegając, że powrót rowerkami „spacerkiem” nie będzie.

Po niemal dwóch godzinach dojechaliśmy do Grabarki i tu… lekkie zaskoczenie, choć już wcześniej, mimo, że zabudowań coraz mniej, to pojazdów jadących w tym kierunku, co nasz, było coraz więcej. A przed Świętym dla Prawosławia Miejscem stragany, auta na parkingach i pielgrzymi. Zupełnie bezwiednie trafiliśmy w środek trzydniowego Święta Przemienienia Pańskiego, porośniętym sosnami wzgórzem wspięliśmy się pod Cerkiew, obeszliśmy Ją wokół, wysłuchaliśmy przez chwile śpiewnych modłów i pobraliśmy wodę z cudownego źródełka u stóp pokrytej tysiącami pątniczych krzyży Góry.

Po pół godzinie wypakowywaliśmy już nasze „rumaki” na nadbużańskiej skarpie w Niemirowie. Zanim jednak ruszyliśmy w stronę domu, udaliśmy się na cmentarz, gdzie zapaliliśmy lampkę ku pamięci tam spoczywających, co swą polską krew przelali w tym miejscu w czasie Powstania Styczniowego, wojny w 1920 r. oraz II wojny światowej. Na krótko odwiedziliśmy też zbudowany przez Czartoryskich w latach 1780-1790 kościół p.w. Św. Stanisława Biskupa i Męczennika o barokowej bryle i klasycystycznej dekoracji. Historia tego kościoła i samego Niemirowa jest niezwykle ciekawa: dogodne położenie na wysokiej skarpie wskazywało na zasiedlenie tych terenów już w czasach rzymskich, od XI do XV wieku funkcjonował tu gród obronny, w 1616 r. Zygmunt III Waza nadaje wsi prawa miejskie, które zostają odebrane w 1944 r. Pierwszy drewniany kościół był zbudowany w 1620 r., a ten obecny najpierw po Powstaniu Styczniowym przez 40 lat, a później po inwazji sowieckiej przez 4 lata był zamknięty. Obecnie w malutkiej osadzie mieszka stale ledwie kilkadziesiąt osób, a na przełomie XIX i XX wieku liczba mieszkańców oscylowała od 700 do 800. Siadając na rowery pożegnaliśmy zadbany, porośnięty kwitnącymi krzewami ryneczek i ruszyliśmy zupełnie przypadkowo rowerową nadbużną ścieżką, a nie asfaltową drogą ku Mielnikowi.

Przez Mielnik przemknęliśmy, choć miasteczko to „perełka” warta nie tyle przystanku, co dłuższego pobytu. Wspomnieć wypada, że miasto lokowano w 1440 r., a jego historia jest niezwykle bogata, bywali tu polscy królowie, obok siebie żyli Polacy i Rusini, później tez Żydzi. Obecnie mieszka tu zaledwie 900 osób, a oferta turystyczna, jaką Mielnik oferuje, czyni z niego metropolię. My zakolami krętą i pagórkowatą drogą minęliśmy… i kościół katolicki… i cerkiew… i amfiteatr wśród drzew… i wzgórze zamkowe… i galerie obrazów oraz rzeźb. A w pobliżu jeszcze odkrywkowe kopalnie kredy, synagoga, kirkut, muzeum… i przełom Bugu przez wzgórza.

Na jednym z nich podziwialiśmy olbrzymią przydrożną sosnę, której wiek szacowany jest na ponad 130 lat. Te wzgórza powoli zaczęliśmy odczuwać w nogach. Krótki odpoczynek zrobiliśmy dopiero po 21. km i 72. minutach jazdy, przed skrętem w lewo na krajową drogę nr 640. Jadąc tą drogą nasz mały „peletonik” rozciągnął się. Gosia na czele nie zważała na „wytyczne” Profesora ze startu o jeździe z prędkością ok. 15 km/h i nadal narzucała wysokie tempo ponad 20 km/h, a zwiększający się ruch aut wymuszał większą ostrożność i przerwy miedzy rowerzystami. Po kolejnych 15. km zatrzymaliśmy się na wzgórzu, w pobliżu dużego bunkra. Kilka takich już minęliśmy, do tego zajrzeliśmy. Półtora metrowe żelbetowe ściany, niewielkie otwory strzelnicze, a w środku śmieci. No tak „nasi” już tu byli. A sam bunkier to jeden z około 900. stanowiących „linię Mołotowa”, sowieckie umocnienia obronne, pobudowane na początku lat 40. XX w. ciągnące się od Bałkanów po Pribałtykę, które miały Sowiecki Sojuz chronić przed inwazją niemiecką. Nie uchroniły, bo z bunkrów Sowieci szybko umknęli.

Przed Drohiczynem upał już stawał się, mimo orzeźwiającego wiaterku, dość uciążliwy. Nawet łańcuch w rowerze „uciekinierki z peletoniku” nie wytrzymał i zwyczajnie spadł, na szczęście był to pierwszy i jedyny taki „wypadek złośliwości rzeczy”. Pozostałe rumaki posłuszeństwa nie odmawiały.

W Drohiczynie (lokacja miasta w 1429 r.) „dłuższy popas”. Choć Muzeum Diecezjalnego nie odwiedziliśmy (bo czynne od 15-ej), pominęliśmy też cerkiew, dwa muzea i dwa katolickie kościoły, to smacznie posililiśmy się i uzupełniliśmy płyny w „Zamkowej”, po czym wspięliśmy się na Zamkową Górę podziwiając rozległą panoramę zakola Bugu. Tu nasz Profesor wspomniał krótko historię Drohiczyna i drohiczyńskiej komory celnej. Tu też wreszcie trochę turystów. Góra Zamkowa była przed wiekami grodziskiem władców ruskich, litewskich i mazowieckich. My spod niej odjechaliśmy ledwie 200 m. i odwiedziliśmy Kościół katedralny p.w. Trójcy Przenajświętszej z podziemiami i zabudowaniami pojezuickimi i wróciliśmy na ruchliwą drogę, by wśród wracających z weekendu aut wrócić w Tonkielach na „naszą stronę” Bugu.

Tu odbiliśmy pierwszą asfaltówką w prawo, podążając niemal nieuczęszczaną drogą ku Jabłonnie Lackiej. Mieliśmy wspiąć się na kolejny punkt widokowy na Wydmie Mołożewskiej, zajrzeć do Gródka, ale chyba upał już w głowach nam nieco namieszał i miast jechać w prawo nad skarpą Bugu, pojechaliśmy na pierwszych krzyżówkach na wprost. Do Jabłonnej i tak dojechaliśmy, a pokonaliśmy już prawie 65 km i tu kolejny odpoczynek w pobliżu sklepików i właśnie rozpoczynającego się festynu gminnego. Orzeźwiające zimne napoje, lody, itp. nieco nas wzmocniły i ruszyliśmy „na Sterdyń”. Niemal pozbawioną ruchu, za to „zaopatrzoną” w ośmiokilometrową asfaltową ścieżkę rowerową, drogą przez Tchórznicę Włościańską dojechaliśmy do krajowej 63. Skręciliśmy w prawo i zaraz zatrzymaliśmy się pod kościółkiem p.w. Najświętszego Zbawiciela (budowa 1902 -1904) w Zembrowie. Tu jednak nie zastaliśmy proboszcza – naszego dawnego wikarego ks. Piotra Arbaszewskiego, więc spod kaplicy rodowej Trębickich ruszyliśmy ku nieodległej Sterdyni (miasto w latach 1737 – 1869). Tu przy Pałacu Ossolińskich i stawie znów „łapaliśmy oddech”. Średnie tempo naszej jazdy spadło do zakładanych 15 km/h, a zaczęliśmy rozważać, którą drogą jechać z Kosowa Lackiego (zbyt wiele możliwych wariantów).

Dopiero przed Kosowem pojawił się jakiś „turystyczny rowerzysta”, z radością prześcigający naszą grupkę. A w Kosowie, na przystanku koło cmentarza, zadecydowaliśmy wracać przez Wrotnów i Stoczek, bo to trasa nam znana, z dość dobrą nawierzchnią, choć nie najkrótsza. Odrzuciliśmy wariant przez Treblinkę, wymagający pokonania drogi poniemieckiej z nieprzychylnymi rowerkom betonowymi płytami (na nowej asfaltówce zakaz jazdy rowerami), choć mocno nęcił postój na festynie w Złotkach, „nie przeszedł” też wariant jazdy najkrótszą drogą z Maliszewy „warszawskim gościńcem” do Kołodziąża, bo nie znaliśmy aktualnego stanu sześciokilometrowego odcinka piaszczystej drogi przez las. We Wrotnowie kolejny „popas” pod czynnym jeszcze wiejskim sklepem z zimnymi napojami i nie tylko. Tu też decyzja o zakończeniu wycieczki ogniskiem na polanie Koła łowieckiego Św. Huberta, niezbędne zakupy i dyspozycje, a do przejechania jeszcze 22 km. Ruszyliśmy od razu znów dzieląc się na grupki: Sylwia z Marcinem, Agata z Wiesiem, Małgosie ze mną i Dorota, Ewa, Krzyś, Waldek i Andrzej.

Każda sowim tempem tuż po 20-ej dotarła do celu. Tu czekały już dzieci z rozpalonym ogniskiem. Pieczone kiełbaski i zimne napoje smakowały jak nigdy, a my jeszcze raz dzieliliśmy się wrażeniami z tej niezwykłej niedzieli. Jeszcze nie bardzo dowierzaliśmy, że pokonaliśmy na rowerach ponad 130 km, przesiedzieliśmy na siodełkach prawie 8 godzin, odwiedziliśmy wiele ciekawych miejsc, dopisuje nam zdrowie, a i rowerki „zdały egzamin”. Niektórzy dopiero przy ognisku przyznali, że w tym roku rowerkami zbytnio nie pojeździli, a ja przyznałem, że jeszcze przed Drohiczynem rozważałem, do kogo dzwonić, by przyjechał i zabrał nas z trasy do domu.

Daliśmy radę, nie było aż tak ciężko, by „na mecie” paść, a to, co w nogach, oczach i głowach – to nasze. Dla każdego z nas taka niedziela pozostawi niezapomniane wspomnienia, a może zainspiruje do tego, by wrócić nad Bug do Grabarki, Mielnika, Drohiczyna i tak już na spokojnie, a nie tylko „po drodze” pogłębić wiedzę o Podlaskim Przełomie Bugu – krainie z pogranicza kultur; a może za rok spłynąć z Mielnika do Broku z 500 innymi kajakami, może w Mielniku uczestniczyć w Korowaju czy plenerowym festiwalu, a może wreszcie rowerem dotrzeć na Mołożewską Wydmę i wrócić nad Bugiem przez Rytele.

Jeśli po jakimś przeżyciu, nawet wymagającym dużego wysiłku fizycznego, zaczynasz snuć związane z nim plany, to to przeżycie było cenne i szczęśliwe.

Zdjęcia w galerii Google>>>

Tekst: RW

Foto: GOK Sadowne