A nie wiem, kto nazwał mnie Szark…
Życie pełne przygód, doznań, spełnionych marzeń i… mogło jeszcze trwać i trwać – na razie krótkie wspomnienie o naszym rodaku, Janie Rowickim.
Od kilku miesięcy „wałkuje się” temat spotkania, które ma być wspomnieniem o jednym z mieszkańców naszej Gminy – Janie Rowickim. Mam nadzieję, że tym razem uda się doprowadzić do prelekcji, pokazu zarejestrowanych na taśmach filmowych fragmentów z życia łowcy przygód, którymi można byłoby zapełnić po brzegi niejedno CV przeciętnego człowieka.
Wracając do tematu spotkania, dobrze byłoby zorganizować je jak najszybciej, być może tuż po wakacjach. Zapewne wzbudzi duże zainteresowanie, zwłaszcza wśród naszej młodzieży, która nie tyle zgłębia szkolny program w zakresie poznawania tajników geografii, a wręcz jest głodna przygód i ciekawych opowieści o „zdobywcach” świata. Zobaczymy!
Może najpierw kilka słów o bohaterze tego artykułu. Zacznijmy od tego, że zapewne chętnie sam by odbył spotkanie z młodymi, przyszłymi podróżnikami, ale niestety… jego życie było krótkie. Zaczynając od końca, od tego właśnie momentu, zacytujemy: „6 lipca 2000 r. w okolicach Jeziora Michigan nagły podmuch wiatru zwinął skrzydło paralotni. Spadochron wpadł w korkociąg. Jan Rowicki spadł na ziemię. Zmarł następnego dnia w szpitalu. Jego prochy spoczęły na cmentarzu w Sadownem”.
Zapewne zaintrygowałem część z Państwa tym fragmentem z artykułu p. Dariusza Kuziaka, który pod znaczącym tytułem „Iść za marzeniem” ukazał się kilka lat wstecz w Tygodniku Siedleckim. Było to wspomnienie o naszym bohaterze, o którym opowiadał młodszy brat Jacek, obecnie mieszkający w Sadownem. To właśnie na niego i jego opowieści liczymy w planowanym spotkaniu (mówię to w imieniu Gminnego Ośrodka Kultury w Sadownem).
Zacytuję w tym miejscu jeszcze pewien fragment, którym chciałbym przybliżyć Państwu sylwetkę nieżyjącego Jana: „Urodził się 21 czerwca 1951 r., wychował w Płatkownicy – nad samym Bugiem… Bug wylewał, na brzegu stały łodzie, tak zwane pychówki. Matce wyciągnął z szuflady prześcieradło, maszt z kawałka żerdzi i… żeglował”. To wstęp do realizacji marzeń, które zaczął konsekwentnie spełniać, żeglując najpierw po mazurskich jeziorach i Bałtyku, a po emigracji w roku 80-tym – na Oceanie Indyjskim, Atlantyku.
„W fabryce traktorów (Perth w Australii) nie zagrzał długo miejsca. Wiosną 1983 r. poznał dwoje polskich żeglarzy, którzy zjawili się w Fremantle (portowa dzielnica Perth). W kwietniu wypłynął z nimi do Reunion (francuskiej wyspy niedaleko Madagaskaru). Był to jego pierwszy oceaniczny rejs. Cyklon położył „Matyldę” na wodzie. Zarówno jacht i załoga dotarły do celu, jednak mocno kontuzjowani. W Reunion rozstał się z załogą „Matyldy”, ale z powrotem do Perth nie spieszył. Na zlecenie właścicieli przeprowadzał jachty z portu do portu – między Afryką, Madagaskarem i drobniejszymi wyspami Oceanu Indyjskiego. Na Mauritiusie skompletował własną, egzotyczną załogę: „Jeden był Chińczykiem i miał być kucharzem, drugi – Francuzem. Obydwaj byli obywatelami Mauritiusa. W Durbanie dokoptowałem Alfiego – Murzyna, Iana – Nowozelandczyka i Cassie – Australijkę. Razem reprezentowaliśmy pięć państw, cztery kontynenty i trzy rasy świata. Niestety, z Alfim były problemy. Najpierw okazało się, że nie ma paszportu. Nie znał swojego nazwiska, miejsca i daty urodzenia, ale miał rodziców gdzieś tam pod Johannesburgiem. Nie było sensu odszukiwać ich, wymyśliliśmy mu nazwisko i miejsce urodzenia. Datę ustaliliśmy na 4 lipca, a wiek na dwadzieścia osiem lat.”
Jan Rowicki budował też własny jacht, w Australii, ale z sentymentu do Ojczyzny i tradycji nazwał go „Piłsudski”. Wyposażenie go zajęło mu trochę czasu, gdyż nowa pasja – latanie, odciągała go od tej pracy. Pierwszy rejs i wizyta na Mauritiusie, gdzie… rafa koralowa zakończyła jego żywot. Był i drugi jacht, ale po kilku latach. Była też już Nowa Zelandia, Pacyfik, Polinezja Francuska, Tahiti, a na końcu USA i Chicago. Nowy jacht „Mariposa” stał się przyczynkiem do najdłuższego w życiu rejsu: od Nowego Orleanu, przez Atlantyk, Kanał Panamski na Pacyfik – Galapagos, Markizy, Brisbane, Sydney, do portu w Cairns. Rok później popłynął jeszcze w ostatni rejs do Guam, a przełom tysiąclecia spędził na malutkiej wyspie za Nową Gwineą, na której nie było nawet prądu. Kilka miesięcy później, to już Jezioro Michigan i… nagły podmuch wiatru.
Przyznają Państwo, że nawet skrót fragmentu tak obfitego w wydarzenia życia jest obszerny. Zapewniam, że i tak pominięto tu niektóre elementy opisu. Skąd to wszystko wiemy? No właśnie z jego wspomnień, które, jak twierdzi brat Jacek, spisywał w ostatnich latach, ze zdjęć, filmów, które nakręcił. Bardzo ciekawe, wciągające, pouczające i jakże inne od naszego, codziennego życia.
Myślę, że chętnie posłuchamy o przygodach, losie na obczyźnie naszego rodaka – Jana Rowickiego, którego pamięta jeszcze wielu mieszkańców tej okolicy. Poczekamy na obiecane nam spotkanie, o którym wspomniałem na początku. Rodzina p. Jana przygotowała też krótki, ale ciekawy film, który ukazuje mały fragmencik jakże ciekawego życia osoby, która „poszła za swoimi marzeniami”.
I jeszcze tylko jeden cytat: „Zanim podjąłem pracę, już dano mi pseudonim. Był on związany z moją pracą, ale niestety nie miałem nic do czynienia z rekinami, a nie wiem kto nazwał mnie Szark (shark – rekin). Mam niestety takie francowate szczęście, że pseudonimy przylegały do mnie lepiej, niż moje pospolite imię…”.
Zachęcam do obejrzenia filmu>>>
Tekst: Sławek Chyliński
Źródło: „Iść za marzeniami”, Dariusz Kuziak, Tygodnik Siedlecki nr 11 z dn. 15.03.2009 r.