Odkrywanie Bolesława Szabelskiego

dzialamWszystkich świętych to święto pamięci o tych którzy odeszli. Jest to czas refleksji  i wdzięczności dla naszych przodków.

2014.11.04.2Jest to również okazja do wspomnienia Bolesława Szabelskiego –  wybitnego kompozytora związanego z Sadownem. Koncert muzyki Bolesława Szabelskiego, który mieliśmy okazję wysłuchać w czerwcu 2014 r. w kościele parafialnym oraz referat Bartosza Wielińskiego, wygłoszony podczas sesji popularno – naukowej we wrześniu 2014 były okazją do wyrażenia naszej –mieszkańców Sadownego- wdzięczności i pamięci. Obydwa wydarzenia przeżywaliśmy w związku z 500-leciem Sadownego, zorganizowane były z inicjatywy Stowarzyszenia Działam.

Odkrywanie Bolesława Szabelskiego

Wspomnień z nim związanych nie mam żadnych. Gdy zmarł w 1979 r. miałem zaledwie rok. Babcia opowiadała, że mieliśmy ze sobą całkiem dobry kontakt. Przywoził wózek ze mną pod swoje pianino Steinwaya i grał, a ja przestawałem płakać. Jako nastolatek, gdy odkryłem świat muzyki klasycznej, rozpocząłem trwającą do dziś podróż w świat symfonii, sonat i koncertów, zastanawiałem się jak rozmawiałbym o muzyce z dziadkiem. Z opowieści wiem, że jego wykłady na temat teorii muzyki były specyficznie treściwe. – Fuga to jest fuga – oznajmił raz swoim studentom, uznając, że taka charakterystyka formy wystarczy. Jan Wincent Hawel, jeden z jego uczniów, późniejszy kompozytor i wykładowca Akademii Muzycznej w Katowicach, opowiadał mi, że potrafił przesiedzieć z nim przy herbacie  w milczeniu całą godzinę. A potem mój dziadek mówił: – Przyjdź za tydzień, to sobie znowu pogadamy.

Na uczelni – do lat 90-tych nosiła nazwę Państwowej Wyższej Szkoły Muzycznej – z racji jego małomówności mówiono o nim „rejent Milczek”. Był człowiekiem zanurzonym w świecie dźwięków, to co było na zewnątrz niewiele go interesowało. Pieniądze, sława, prasowe i telewizyjne wywiady – to zupełnie nie była jego bajka. Aż trudno w to uwierzyć, patrząc na dzisiejsze znane osobistości ze świata nawet wysokiej kultury, które przed kamerami wypowiadają się na wszystkie tematy. Nie, medialność nie byłaby w jego stylu. Był niewiarygodnie skromnym człowiekiem.

Jeśli chodzi o muzykę był zresztą rygorystyczny. Uważał, że jeśli ktoś nie chce być wirtuozem, nie będzie gotowy oddać się muzyce bez reszty, nie powinien jej nawet próbować. Powinien od razu poszukać sobie innego zajęcia. Nie znosił przy tym kultury masowej. Z opowieści wiem, że na nazwisko Maryli Rodowicz reagował alergicznie. Protestował też, gdy na katowickiej uczelni, którą wszak w latach 20 zakładał, powstał wydział muzyki rozrywkowej.

Jak wyglądałyby moje rozmowy z moim dziadkiem Bolesławem Szabelskim? Czy dyskutowalibyśmy o Beethovenie, o tym czy był geniuszem, czy komponował pod publiczność? O Strawińskim, Szymanowskim, Webernie? Czy  podsuwałby mi utwory nowych kompozytorów, pomagał wyrobić muzyczny gust? Czy otwarcie rozmawialibyśmy  o naszych muzycznych wrażliwościach? O tym co nas porusza, kręci ? A może po prostu siedzielibyśmy przy czarnym Steinwayu, pili herbatę i milczeli? Na te pytanie nigdy nie poznam odpowiedzi.

Sadowne, w czasach gdy byłem dzieckiem, czyli w okresie schyłku PRL, było dla mnie jakąś utraconą Arkadią. O tej miejscowości, o rodzinnym domu Szabelskiego, o pięknym sadowieńskim kościele pw. Jana Chrzciciela, okolicznej przyrodzie opowiadała babcia i mama. Rodzina mojego dziadka przeniosła się tam z odległego o 120 km Radoryża, gdzie Bolesław Szabelski w 1896 r. przyszedł na świat. Mój pradziadek Franciszek Szabelski został w tamtejszym kościele organistą. Dwaj z jego czterech synów: Bolesław i Józef mieli pójść podobną drogą, Dionizy został muzykiem. Mój dziadek uczył się gry od swojego ojca. A gdy miał  12 lat rodzina wysłała go na stancję do Warszawy, by uczył się zawodu w tamtejszej Szkole Organistów przy Warszawskim Towarzystwie Muzycznym.  Jak pisze w biografii Bolesława Szabelskiego znany śląski muzykolog i zarazem bliski współpracownik mojego dziadka, prof. Leon Markiewicz, ukończył je z najlepszym wynikiem. Potem nad jego edukacją czuwał słynny wówczas kompozytor i organista Mieczysław Surzyński, nazywany „polskim Bachem” ponieważ komponował utwory oparte o tradycyjne polskie pieśni kościelne. A potem wybuchła pierwsza wojna światowa.

W 1916 r. Szabelski ewakuował się do Kijowa. W jego życiorysie pojawiają się znaki zapytania.

Prof. Markiewicz na podstawie zachowanych dokumentów podaje, że mój dziadek działał w Polskiej Organizacji Wojskowej, ukończył kurs nauczycielski Polskiej Macierzy Szkolnej. Do Polski wrócił zaraz po odzyskaniu niepodległości, osiadł w Płocku, gdzie pracował jako organista w tamtejszej katedrze. Ale długo w tym nadwiślańskim mieście nie zabawił. Pod koniec 1918 r. zaciągnął się do polskiego wojska. Według prof. Markiewicza był członkiem orkiestry wojskowej przy 3 wileńskim pułku artylerii. Taką, bezpieczną dla niego wersję Szabelski powtarzał w czasach PRL. Ale z rodzinnych przekazów wiem, że dziadek pod koniec życia opowiadał, że w wojnie polsko-bolszewickiej brał udział nie jako wojskowy muzyk, ale z bronią w ręku. To, że w czasach komunistycznej Polski ten fakt zatajał, w ogóle mnie nie dziwi.

Szabelski do polityki zawsze trzymał dystans. Już po wojnie zapisał się do Stronnictwa Demokratycznego, satelickiego ugrupowania partii komunistycznej. Zrobił to nie z przekonań. Otoczenie oczekiwało że „się gdzieś zapisze”, że przyjmie „jakąś legitymację”. By nie zostać członkiem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej wybrał SD. To było mniejsze zło.

W życiorysie Szabelskiego jest też inny kombatancki wątek. W 1921 r., już po demobilizacji, udał się na Górny Śląsk, który przygotowywał się do plebiscytu mającego zadecydować o przynależności regionu do Polski. Szabelski organizował chóry, które prowadziły agitację za Polską. Prof. Markiewicz zaznacza, że jego działalność odnotowała przeciwna, niemiecka strona, a Szabelski został obrzucony błotem przez ukazujące się na Śląsku niemieckie gazety. Co robił podczas II i III powstania śląskiego? Czy walczył? Tego nie wiem.

Gdy sytuacja Polski się ustabilizowała Szabelski mógł wrócić do Warszawy i zająć sie muzyką. Zarabiał grając w kościele p.w. św. Karola Boromeusza na warszawskich Starych Powązkach. Jako muzyk rozwijał się dalej pod opieką Surzyńskiego, a także Romana Statkowskiego, znanego wówczas kompozytora, pedagoga Konserwatorium Warszawskiego. Po jego śmierci w 1925 r. Szabelski znajduje innego nauczyciela – Karola Szymanowskiego. Praca pod okiem 43-letniego słynnego twórcy o tak wielkim dorobku, nie miała charakteru cyklicznego. Szabelski spotkał się z nim ledwie kilka razy. Znowu, nie wiemy o czym muzycy rozmawiali. Zachowała się jedynie relacja, że Szymanowski uznał mojego dziadka za „zdolnego kompozytora”. Widział przed nim przyszłość.

Te kilka spotkań wystarczyło, by ukształtować  mojego dziadka jako twórcę. Szymanowski musiał też Szabelskiego cenić, skoro w 1929 r. rekomendował go założycielom Konserwatorium w Katowicach jako pedagoga gry na organach. Szabelski przeniósł się na Górny Śląsk, z którym pozostał związany do końca życia.

Gdy 13 maja 1934 r. Szymanowski przybył do Katowic, na wykonanie jego genialnego dzieła „Stabat Mater”, Szabelski był jednym z pierwszych gości, którzy witali go w ekskluzywnym hotelu „Monopol”. Kilka lat później wydawało się, że znajomość mistrza i ucznia odżyje na nowo, bo Szymanowski, który walcząc z gruźlicą nie mógł komponować i był zmuszony szukać posady dającej stały dochód, zdecydował się przyjąć ofertę katowickiego Konserwatorium i zostać tam wykładowcą kompozycji. Planu nie udało się jednak zrealizować, bo Szymanowski w marcu 1927 r. przegrał walkę z chorobą. Szabelski z delegacją uczelni brał udział w wielkich uroczystościach pogrzebowych.

We wrześniu 1939 r. Szabelski nie czekał, aż do Katowic wkroczą Niemcy. Drugiego dnia wojny na piechotę z walizkami, w których ukryte było archiwum konserwatorium przeszedł z Katowic do oddalonego o prawie 10 km Janowa, gdzie wsiadł do jadącego na wschód pociągu. Jak się potem okazało, był to ostatni pociąg , który odjechał z tej stacji. Gdyby Szabelski zdecydował się zostać, dwa dni później, gdy Wehrmacht przy pomocy bojówek tzw. Freikorpsu zajął miasto, wywleczono by go  z domu i  jako „polskiego inteligenta” rozstrzelano w podwórzu jednej z kamienic stojących przy rynku. 4 września 1939 r. taki los spotkał kilkaset osób.

Szabelskiemu udało się jednak  dotrzeć w rodzinne strony. W Sadownem działał w konspiracji, przez jakiś czas ukrywał sie przed Niemcami u krewnego w Jadowie. Ktoś ostrzegł go bowiem, że zainteresowało się nim Gestapo. Prof. Markiewicz podaje, że był członkiem AK, nosił pseudonim Chmiel. Zajmował się  jednak głównie fałszowaniem dokumentów, w konspiracji uczył młodzież muzyki . Czy to cała prawda o udziale mojego dziadka w konspiracji. Tu znowu muszę postawić znak zapytania.

Gdy wojna się skończyła Szabelski wrócił do Katowic, odbudowywać konserwatorium. Na szczęście jego piękny neogotycki gmach (w czasach pruskich mieściła się w nim szkoła budowlana) ocalał. Do tego razem z bratem otworzył prywatną szkołę umuzykalniającą. Interes kręcił się dobrze, dopóki w 1950 r. komunistyczne władze nie nałożyły na nich tzw. domiaru podatkowego. Szabelski musiał szkołę zamknąć.

W Konserwatorium, przemianowanym na Państwową Wyższą Szkołę Muzyczną stał się jedną z najważniejszych postaci. Nie wykładał jedynie gry na organach, uczył też kompozycji, co później zresztą stało się jego głównym zajęciem. Razem z prof. Bolesławem Woytowiczem powołał do życia śląską szkołę kompozytorów. Jej najwybitniejszym przedstawicielem jest zmarły niedawno Henryk Mikołaj Górecki.

W 1959 r. przyznano mu profesorski tytuł. Cztery lata wcześniej ożenił się z moją babcią, Ireną Marmol. Wybudowali jednorodzinny dom w Ochojcu, przy ulicy Nad Jarem podmiejskiej dzielnicy Katowic. Odtąd Szabelski pracował w zaciszu, w otoczeniu przyrody, nad rzeką Ślepiotką. W 1956 r. na świat przyszła moja  matka Maria.  Latem pakował się i jechał pociągiem do Warszawy, a potem do Sadownego. Na Śląsk wracał dopiero na rozpoczęcie roku akademickiego. W Sadownem był też na każde święta, grał wówczas w tamtejszym kościele na organach do mszy. Jego pianino, również Steinway stoi w domu Szabelskich do dziś.

Nie jestem muzykologiem, tylko dziennikarzem, więc nie potrafię opisywać muzyki używając skomplikowanej terminologii, analizować poszczególnych części utworów, porównywać ich z dziełami innych twórców.  Myślę, że mimo to mam nieźle wyrobiony muzyczny gust. Są utwory, które – proszę wybaczyć kolokwialny język – spływają po mnie nie wywołując reakcji, ale są też takie, które wbijają w fotel. Tak jest w przypadku większości dzieł mojego dziadka.

Pamiętam pierwszy kontakt z jego muzyką. Rok 1996, koncert jubileuszowy w auli im. Bolesława Szabelskiego w katowickiej Akademii Muzycznej z okazji jego 100. rocznicy urodzin. Orkiestra studencka  gra „Toccatę”, jeden z jego najsłynniejszych utworów. To część skomponowanej w 1936 r. „Suity na orkiestrę”. Zachwycała publiczność przed wojną i po niej. Leopold Stokowski znany amerykański dyrygent polskiego pochodzenia popularyzował ten utwór Szabelskiego publiczności w USA.

Toccata jest lekka, żywa, barwna  – znowu przepraszam za niemuzykologiczny język – wręcz trochę  swawolna i beztroska. Przypomina mi trochę poezję  Skamandrytów, ale czuję w niej jakiś niepokój. Tak jak w pisanych w latach 30. wierszach  Czesława Miłosza. Czy Szabelski przeczuwał nadchodzącą wojnę i kataklizm?

Słuchałem po raz pierwszy Toccaty wbity w fotel. Słucham jej zresztą do dziś.

Inne wspomnienie. Rok 2000. W Filharmonii Śląskiej, gdzie wiele utworów Szabelskiego miało swoją prapremierę trwał 6. Międzynarodowy Konkurs Dyrygencki im. Grzegorza Fittelberga. Obserwowałem go jako dziennikarz lokalnego wydania „Gazety Wyborczej”, pisząc razem z kolegą codzienne relacje z przesłuchań dyrygentów. Nagle Massimiliano Caldi, mediolański dyrygent uczestniczący w konkursie postanowił wykonać „Concerto Grosso” mojego dziadka. Zamarłem. Gdy było już po wszystkim kilku innych  zagranicznych dyrygentów mówiło, że „Szabelski jest fantastyczny”. Kilka godzin później okazało się, że Caldi konkurs wygrał. Błyskawicznie spisałem relację, a redaktor dał jej tytuł „Szabelski dopomógł Włochowi.” Pękałem wówczas z dumy,

Skomponowane w 1954 r. „Concerto Grosso” to utwór napisany z rozmachem. Monumentalny. To również utwór dynamiczny. Ale po swawoli „Toccaty” nie ma tu ani śladu. „Concerto Grosso” jest surowe, nie oślepia różnorodnością barw, jest ciemne, wręcz przygnębiające. O ile w Toccacie widzę zabawę, w „Concerto Grosso”, zwłaszcza w pierwszej części, w Allegro widzę ucieczkę przed niebezpieczeństwem.  Czy w ten sposób Szabelski odreagowywał wojenną traumę? Jeśli tak to jaką?  Niesamowite  jest zakończenie utworu. Kompozytor zagęszcza melodię, a w końcu trębacz daje sześcio może siedmio nutowy sygnał, który jest puentą całego utworu, takim wymownym trzaśnięciem drzwiami. Dużo w tym zakończeniu osobowości Szabelskiego. Był małomówny, ale gdy już coś powiedział, robił to zwięźle, ale dosadnie.

Przełom w twórczości  Szabelskiego miał miejsce na Warszawskiej Jesieni, renomowanym festiwalu muzyki współczesnej w 1959 r. Mój dziadek zaprezentował wówczas „Improwizacje” szokując publiczność. Improwizacje okazały się być bowiem utworem na wskroś awangardowym. A Szabelski miał wówczas 60 lat. – Co będzie, gdy starsi panowie zaczną ubierać krótkie spodenki –  żartobliwie pytał znany krytyk muzyczny Stefan Kisielewski. Znowu chciałbym móc opowiedzieć coś więcej o kulisach tej przemiany, jaka dokonała się w Bolesławie Szabelskim. Ale znowu mogę stawiać jedynie znaki zapytania. Przypuszczam, że mój dziadek gdyby go o to zapytać odpowiedziałby lakonicznie, na zasadzie wykładu „fuga to jest fuga”.

Wątek ucieczki przed czymś nieuchronnym, ciągłego niepokoju, poczucia niestałości przewija się przez kolejne utwory Szabelskiego. W ostatnim, skomponowanym na krótko przed śmiercią w 1979 r. miniaturowym „Koncercie Fortepianowym” przebrzmiewają wręcz pytania dotyczące kwestii transcendentalnych. To zaskakuje, bo Szabelski przecież nigdy nie zajmował się filozofią, nie licząc oczywiście nauki Kościoła katolickiego, z którą jako organista miał nieustanny kontakt. Ostatnie takty Koncertu, nieco urwane, mówią o nieuchronności ludzkiego losu.

W niniejszym tekście nie stosuję przypisów. Większość informacji o moim dziadku pochodzi od mojej matki, babci, sąsiadów, którzy znali Bolesława Szabelskiego. W 1996 r. prof. Markiewiczowi udało się po długich bojach o fundusze wydać muzyczną biografię mojego dziadka. Pieniędzy nie starczyło jednak, by zamieścić w niej choć jedno zdjęcie… To ciągle jedyne obszerne opracowanie poświęcone jego twórczości.

Poza tym jest całkiem obszerny artykuł o Szabelskim na wikipedii, notka na finansowanej przez ministerstwo kultury stronie culture.pl. W archiwach ogólnopolskich gazet można wygrzebać recenzje wykonań jego utworów. Ale Szabelski jako twórca pozostaje zapomniany.

Choć coś się zmienia. Na rynku pojawiają się płyty z jego utworami. Filharmonie częściej grają jego utwory. W 2011 r. w Katowicach jego imię nadano jednemu ze skwerów. Może doczekam w Katowicach, a może też w Sadownem skromnego pomnika Szabelskiego. Prof. Markiewicz pocieszał mnie kiedyś mówiąc, że działa wielkich kompozytorów zawsze wracają, musi minąć tylko trochę czasu od ich śmierci. Wierzę, że z muzyką mojego dziadka będzie podobnie.

Bartosz T. Wieliński (ur.1978) jest wnukiem Bolesława Szabelskiego. Jest dziennikarzem Gazety Wyborczej. W latach 2005-2009 był jej korespondentem w Berlinie. Obecnie pracuje w dziale zagranicznym. Jest laureatem nagrody Grand Press 2013 w kategorii reportaż prasowy. W 2014 r. wydał książkę pt. „Źli Niemcy”

Foto:  AMS