Niezwykły Noworoczny „spacerek z kijkami”
Niedziela 12 stycznia 2020 r. była super dniem na aktywny wypoczynek w „miłych okolicznościach przyrody”.
Przekonało się o tym dwadzieścia czworo piechurów, którzy z „orkiestrowymi serduszkami”, z kijkami i humorem, stawili się o 11.00 przed sadowieńskim GOK-iem, by przekonać się jaką trasę dziś dla nich przygotowali organizatorzy.
A ci zważyli, że pogoda dopisała, bo niemal w połowie stycznia jest 4 stopnie na plusie, słonko ciepło się uśmiecha, nie pada, słabo wieje i postanowili ruszyć trasą z „wyzwaniami”. Spod Domu Kultury ruszyliśmy ul. Kościuszki do Grunwaldzkiej i nią w las aż do „krzyżówek”. Te przecięliśmy, by skrajem świeżego, leśnego zrębu, dojść do wiaty, niedawno osłoniętej wokół wysokim lasem, a dziś otoczonej bruzdami rozoranej ziemi i tam kilka minut poczekaliśmy na „maruderów i spóźnialskich”.
Już w komplecie pokonaliśmy leśnymi bezdrożami, wzdłuż krajowej „50” kolejny kilometr, by zatrzymać się w miejscu kultu. Ileż tysięcy ludzi jeździ tą trasą i pewnie tylko bardzo nieliczni dostrzegą, że z lewej, w kierunku Zieleńca, stoi w lesie żeliwny, czarny krzyż z niewielką kamienną tablicą, która upamiętnia miejsce śmiertelnego postrzelenia największego sadowieńskiego bohatera z II wojny światowej – śp. ppor. Henryka Małkińskiego ps. „Kulesza”. O jego losach przypomniał nam towarzyszący ostatnio naszym wędrówkom prof. Krzysztof Kądziela. Tu zapaliliśmy lampkę ku czci dowódcy Armii Krajowej, który liczne bohaterskie życie, znaczone brawurowymi walkami z niemieckim okupantem zakończył, jako żołnierz LWP, śmiercią we wrześniu 1944 r. z rąk polskiego policjanta – cóż historia czasem potrafi okrutnie zakpić.
A dalej ruszyliśmy, początkowo wzdłuż szosy, a potem leśnym duktem, skrótami i krzakami, zaroślami, ku Zielenieckim Wydmom. Tam kolejny przystanek na piaszczystym wzgórku, co jak i wydmy ocalał, bo padł komunizm, z nim „Silikaty” i odarta z zieleni ziemia nie została zredukowana do nudnej płaszczyzny, a pozostała niezwykłą „pustynią” w środku lasu. Dłuższą chwilę podziwialiśmy niezwykłą panoramę piaszczystych 30 h wydm, otoczonych sosnowymi lasami. A tuż obok kolejna przyrodnicza niezwykłość: ” Kules” – polodowcowa niecka, dawne jezioro, zarośnięte mokradłem z kikutami brzózek.
Widoki godne ślubnych, plenerowych zdjęć i ponoć tak już często wykorzystywane.
Kolejny odcinek pokonaliśmy „granicą” oddzielającą żółtawe wydmy od ciemnych z białymi kikutami mokradeł, by ponownie „zanurzyć się” w sosnowy bór, przeciąć „młodniak” i dojść, już za ”Silikatami” do drogi łączącej stację kolejową z Sadownem. Tu zaledwie kilkaset metrów przy asfalcie i odbiliśmy w prawo-skos, pod górkę, w ledwie widoczną leśną ścieżkę, z niej w prawo w kolejny dukt pod „Obserwator”. Tu znów postój, bo kilkusetmetrowe podejście mocno przyśpieszyło oddechy, a i widok ze wzgórza zachęcał do podziwiania. Jak zwykle, same „przyszły” wspomnienia z lat, kiedy zimy, obfite w śniegi, pozwalały na wycieczki tu z nartami i sankami, a górka „zapewniała” widowiskowe upadki w śnieżne zaspy.
Z „Obserwatora” poszliśmy pofałdowaną trasą ku „Stromej”. Na niej kolejny przystanek, bo szybkie zejście na wprost mogło zakończyć się upadkami. I leśna cisza, niezakłócana nawet odgłosami z domostw Sadownego, co jakby uśpione ledwie wyglądały zza ściany lasu. Część z nas (tych śmielszych) zeszła stromizną na wprost, część odbiła w lewo, by wzniesieniem łagodnie zejść niżej. Ci ostatni mogli podziwiać świetne położenie zabudowań Draku, którego rozrzucone dachy ciągnęły się wzdłuż dolinki Bojewki.
Lasem rychło do tej dolinki doszliśmy, a nad Bojewką przeszliśmy mostkiem położonym tuż przy basenie. Chwilkę podumaliśmy cóż i kiedy na miejscu tym powstanie, by służyć mieszkańcom. Położenie terenu tak malownicze, że żal jak basen niszczeje i nic w jego miejsce nie powstaje.
Stąd już tylko kilkaset metrów i przy leśniczówkach, już „Jeglem”, doszliśmy do polanki zagospodarowanej przez Koło Łowieckie „św. Huberta”. Tu czekało skrzące iskrami ognisko i śródleśna, myśliwska chatka, której uroki pokazał prof. Kądziela.
Po przejściu dość trudną, urozmaiconą trasą, prawie 9-ciokilometrową, zupełnie inaczej smakowała niby zwykła kawa, herbata, kiełbaski, drożdżowe ciasta i aromatyczne „co nieco” serwowane przy ognisku przez p. Dyrektor GOK-u.
Pełni wrażeń, dotlenieni, z mnóstwem endorfin w środku i pięknych pejzaży pod powiekami wróciliśmy zaledwie po 3. godzinach do domów ze świadomością, że to one świadczyły o przeżyciu ciekawej, pełnej wrażeń niedzieli.
Tekst: RW
Foto: RW/EP