Okupacyjna administracja – cz. II
Jan Wycech, nie bacząc na sytuację polityczną w jakiej znalazł się nasz kraj, dość odważnie i łacno podjął się tego niełatwego, a nawet rzec można, bardzo trudnego zadania.
Stanowisko wójtowskie w owym czasie wymagało od takiego osobnika nie lada sprytu, taktu i jednocześnie tupetu, a także przebiegłości i zmysłu organizacyjnego. Licząc na swe duże możliwości w tym zakresie, podjął się Wycech zadania przerastającego siły i śmiałość niejednego. Z całą rozwagą o niebezpieczeństwie wykonywania na tym stanowisku podwójnej roli, bo tak niestety trzeba było ją traktować, rozpoczął on swe urzędowanie na początku 1940 roku, na krótki niestety okres czasu. Podpatrzony prawdopodobnie przez dobrze zakonspirowanych szpiclów niemieckich, a może nawet fałszywie oskarżony przez czyhającego na to stanowisko volksdeutscha Wildemanna o dublerstwie w wójtowskiej funkcji, zostaje Wycech przez Niemców aresztowany w kwietniu 1941 r. i osadzony w więzieniu niemieckim, w którym przebywał bez przerwy około 12 miesięcy.
Na opróżnione nieoczekiwanie miejsce po Wycechu został natychmiast wprowadzony, już nie przez komendanturę, bo ta istniała tylko w pierwszych miesiącach okupacji, lecz przez zorganizowane stałe niemieckie władze administracyjne dla powiatów: węgrowskiego i sokołowskiego z siedzibą w Sokołowie Podlaskim, volksdeutsch z Sadolesia, ciemny podły typ Sigismond Wildemann. Łajdak ten był wymarzonym dla okupanta wiernym wykonawcą jego poleceń i rozkazów i po dorwaniu się do władzy wójtowskiej pokazał swe prawdziwe oblicze i podłą rogatą duszę w stosunku do ludności naszej gminy.
Nieodstępnym rekwizytem jego władania był rzemienny knut, który w rękach nieobliczalnego satrapy niemieckiego stanowił ważny atrybut do uśmierzania niezasłużonych najczęściej przewinień ludzkich. Zboczeniec lubujący się w nadmiarze używania alkoholu i nachalstwie względem upatrzonych, dla zaspokojenia swych zwierzęcych chuci, kobiet zasłynął przez krótki wprawdzie, lecz nader obfity w podłą treść, okres swego urzędowania jako łapówkarz, złodziej, łajdak i podlec najgorszego gatunku. Osobiste względy i nadmierne korzyści, jakie zachłannie zgarniał z racji wójtostwa dla szeroko zakrojonych własnych potrzeb, nie zawsze z rozsądkiem i rozmysłem, kierujący sprawami administracyjnymi dla celów okupanta, musiał wkrótce opuścić urząd wójtowski i przekazać go na powrót przybyłemu z niemieckiego więzienia Janowi Wycechowi. Po kilkumiesięcznym odpoczynku w domu Wycech na polecenie władzy okupacyjnej musiał ponownie, chociaż opierał się temu, objąć stanowisko wójta po zdegradowanym i całkowicie wobec swych współplemiennych mocodawców skompromitowanym Zygmuncie Wildemannie.
„Herr Vogt Wildemann” po przymusowej rezygnacji z urzędu wójtowskiego, o wykonywaniu którego nie miał najmniejszego pojęcia, bo ledwie umiał się podpisać, zaszył się na kilka miesięcy w swym rodzinnym Sadolesiu i pędził tam skromniejszy niż dotychczas żywot, w którym podczas dnia krył się ze wstydu przed okiem ludzkim, zaś nocą wychodził na szosę przy Drugim Moście i tam zaopatrzony w konia z wozem rabował mąkę lub zboże rolnikom jadącym albo powracającym z młyna Z. Ufnala w Płatkownicy. Na potwierdzenie powyższego, piszący te słowa przytacza fakt obudzenia go pewnego dnia o świcie, przez poszkodowanego rolnika ze wsi Wielgie, który, idąc za śladem sypanego z rozdartego worka zboża, dotarł na podwórze szkolne sąsiadujące z sadybą Wildemanna, prosząc o zwrot zabranego mu zboża. Po wyjaśnieniu, dowiedziawszy się kto był autorem grabieży, siadł na ogołocony z worków wóz i nie chcąc mieć nic do czynienia ze znanym w okolicy volksdeutschem, odjechał pospiesznie zmartwiony niepomiernie do domu.
W taki oto sposób, nie mając czasowo żadnych źródeł utrzymania, sadowieński ex wójt „zarabiał” nocami dla pomnożenia swojej lichej już wtedy fortuny. Szybko jednak po takich występkach zaczął mu się palić grunt pod nogami. Znienawidzony przez środowisko, które po zdjęciu go z fotela wójtowskiego odwróciło się całkowicie od niego, jako zdeklarowanego szubrawca, mając jeszcze świeżo w pamięci jego żandarmskie wyczyny – czmychnął nocą w nieznanym kierunku i przepadł bez wieści, obawiając się najprawdopodobniej sprawiedliwej ręki polskiego podziemia, które, obserwując jego podłe wyczyny, wydało wyrok usunięcia go spośród polskiej społeczności, cierpiącej gehennę życia spowodowaną przez jego współplemieńców.
Mimo wydawałoby się niechęci ze strony poprzedniego wójta Jana Wycecha, powrócił on ponownie na polecenie władzy okupacyjnej na stanowisko gospodarza gminy po skompromitowanym volksdeutschu Wildemannie. Późniejsza działalność okupacyjna łasego na zaszczyty i stanowiska Jana Wycecha nie należała niestety do najlepszych, a przeciwnie, kompromitowała go w oczach trzeźwo na wszystko wówczas patrzących Polaków. Był to przyznać trzeba ze smutkiem i żalem uległy wykonawca poleceń okupanta. Podczas pierwszej swojej kadencji wywiązywał się jako tako ze swoich obowiązków nie krzywdząc swoich współrodaków, utrzymując się na poziomie dobrego Polaka, natomiast po powrocie z niemieckiego więzienia – wyzuł się ze wszystkiego i najprawdopodobniej zaprzedał w służbę zaborcy.
I właśnie wtedy, gdy w dobie spotęgowanej nienawiści elementu polskiego do okrutnego swego prześladowcy i bezprawnego gwałciciela praw wolnego narodu wszyscy prawdziwi Polacy ze zrozumiałym wstrętem odwracali się od znienawidzonego wroga i okupanta, i na ile to było możliwe, aktywnie stawiali mu opór poprzez dywersję, sabotaż i skuteczną walkę żołnierzy polskiego podziemia, wójt ten mimo wielokrotnych ze strony tajnych organizacji ostrzeżeń, nie uznawał zakonspirowanej władzy polskiej, a przeciwnie drwił z niej i wyszydzał publicznie, nazywając pogardliwie jej członków „bandyciakami”.
Miewał on nieraz, lecz zbyt rzadko, przebłyski jakiegoś chyba opamiętania i to niejednemu nasuwało wątpliwości co do wyraźnego oblicza tego maskującego się sprytnie człowieka. Do takich np. należy fakt uwolnienia przez niego osobiście z przygminnego aresztu, schwytanej w lesie przez łotra Polaka, Żydówki pochodzącej z Sokółki o nazwisku Biała, która w wiele lat później w wolnej już Polsce potwierdziła ten wypadek, szczęśliwie przeżywszy pogrom żydowski w roku 1943 i resztę lat okupacyjnych.
Zbytnia gorliwość w realizowaniu przymusowo ściąganych z rolników kontyngentów na rzecz okupanta, rzuca również niezbyt pochlebne światło na jego wiernopoddańczą działalność, a z nazbyt sumiennego wyznaczania kontyngentu ludzkiego na przymusowe roboty do Rzeszy znany był w całej okolicy. Szczególną nienawiść w rekrutowaniu do tych robót żywił w stosunku do biedoty, zwłaszcza wyrobników, robotników i bezrolnych. Nazywał ich często pogardliwie „choiniarzami” (pogardliwa nazwa sadowieńskiej biedoty zamieszkującej część Sadownego zw. „Choiną”), a w potocznych rozmowach bardzo często wyrażał się o nich jako nierobach, darmozjadach zjadających za darmo chleb. Niezbicie należy stwierdzić, że człowiek ten pałał szczególną nienawiścią do ludzi biednych, natomiast inny całkowicie był jego stosunek do zamożnych i bogaczy.
Jeszcze do dziś słyszy się niesławne wspomnienia o tym wójcie, który często w swych głupawych wynurzeniach, szczególnie pod wpływem alkoholu chełpił się przekąsem, że „w jego żyłach płynie 90% krwi niemieckiej”. Przy takich idiotycznych przechwałkach dodawał często zaszczytne dla siebie podkreślenia o tym, jak to w Sokołowie Podlaskim, siedzibie niemieckiego wówczas starosty „chadzał pod rękę z Kreishauptmannem Grammsem”, wyrafinowanym gestapowcem, polakożercą i kanalią nie z pod ciemnej gwiazdy, lecz spod złamanego hakekrutzu.
Wiele akcji pacyfikacyjnych przeciw ludności polskiej w naszym regionie, a zwłaszcza w roku 1942 i 1943 przeciw Żydom, w czasie których broczyła krwią niewinnie przelaną ziemia sadowieńska, przypisywanych było nasłaniu karnych ekspedycji hitlerowskich przez tego właśnie służalczego wójta. Zaślepiona i wiernopoddańcza jego służba dla Niemców, zwróciła niebawem uwagę Polskiego Podziemia, które najpierw ostrzegając kilkakrotnie bez widocznego ze strony Wycecha pohamowania w swych służalczych zapędach, zmuszone było przerwać jego niesławny żywot wyrokiem organizacji podziemnej w dniu 2 II 1944 r.
Opróżnione po zaginionym wójcie miejsce nie od razu zostało obsadzone i przez kilka tygodni świeciło pustką. Nie było na to niechlubne stanowisko łasych kandydatów i dopiero w jakiś czas potem objął je mieszkaniec Sokółki Antoni Cymerman, który nie zagrzawszy zbyt długo tego miejsca przekazał je dawnemu wójtowi przedwojennemu Józefowi Gajewskiemu, który narzucone mu stanowisko traktował raczej przejściowo, prawie przelotnie spełniając narzucone mu obowiązki bez poważnego ich traktowania. Zresztą był to już czas wyraźnie zbliżającej się, nieuchronnej klęski bitego bez litości na wszystkich frontach, coraz słabszego pod każdym względem hitleryzmu. Jeszcze tu i ówdzie krwiożerczy zaborca dawał znać o sobie, jeszcze swymi mocnymi wypadami do poszczególnych wsi naszego regionu znaczył krwawe piętno zbrodni i okrucieństwa, ale chwiać się już zaczynała jego dotychczasowa sprężysta administracja, wkradało się rozprzężenie, bezład i dezorganizacja – stanowczo i konsekwentnie konała w bezlitosnych kleszczach Armii Czerwonej na wschodzie i Armii Sprzymierzonych na zachodzie, ubroczona we krwi wszystkich niemal narodów Europy, krwawa bestia hitlerowska, wyspecjalizowany w zbrodni i zwierzęcej przemocy potwór XX wieku. Był to historyczny dla wielu narodów Europy rok 1944, a sierpień tego roku zakończył na ziemi sadowieńskiej niemal 5-cio letni okres brzemiennej w tragiczne wydarzenia administracji okupanta hitlerowskiego.
Źródło: SADOWIEŃSKIE OBRAZY – Zebrane wspomnienia z dawnego i bliższego życia Sadownego i okolic, Edward Sówka – SADOWNE 1970