Achtung Fleckfiber!
5-letni czas okupacji hitlerowskiej był okresem ciężkim i w niektórych jej latach brzemiennym w krwawe wydarzenia.
Przyzwyczajeni przedtem do swobody Polacy musieli się niespodziewanie pogodzić z narzuconą im przemocą, władzą okupacyjną drapieżnego i nie przebierającego w środkach zaborcy. Do najbardziej ciężkich i obfitujących w grozę należy zaliczyć pierwszą srogą wojenną zimę z 1939 na 1940 r. oraz lata 1942, 1943 i początek roku 1944.
Wspomniana wyżej bardzo mroźna zima, podczas której wymarzło wiele sadów i zwierzyny leśnej, dokuczyła także szczególnie wysiedleńcom usuniętym brutalnie przez hitlerowców z Pomorza i Poznańskiego. Byli to ci, którzy odmówili podpisania podsuwanej przez okupanta volkslisty, ogołoceni dosłownie ze wszystkiego, musieli pod groźbą kary śmierci opuszczać dotychczasowe własne gospodarstwa rolne, na których natychmiast osiedlano element niemiecki. Ludzie ci osiedlani w ogołoconych i obrabowanych doszczętnie przez wyjeżdżających w końcu 1939 r. kolonistów, a do reszty także przez wojenne hieny ludzkie, gospodarstwach poniemieckich w Sadolesiu, Płatkownicy, Sojkówku i Ociętem wiedli nader ciężki żywot ludzi dotkniętych w sposób okrutny przez niemiecki taran wojny.
Pustka, brak jakiegokolwiek mienia i sprzętu, zimno i głód dokuczały okropnie tym nieszczęśnikom nie tylko w zimie, lecz jeszcze przez wiele miesięcy 1940 roku. Potem dzięki dobrym sercom ludzkim i po jakim takim zagospodarowaniu losy ich poprawiły się i tak przetrwali do czasu wyzwolenia swych stron rodzinnych wiosną 1945 roku, w które skwapliwie powrócili. Byli wśród nich także i ludzie podli, służący okupantowi, lecz na szczęście takich było bardzo niewielu, którzy w porę zorientowawszy się w niebezpiecznej dla siebie sytuacji czmychnęli w nieznanym kierunku, innych natomiast wybitnie szkodliwych naszemu środowisku musiały Władze Podziemne zlikwidować.
Koniec wojennego roku 1941 i pierwsza połowa roku 1942 zapisały się w historii naszej ziemi jako ciężki dla społeczeństwa okres epidemii tyfusu plamistego, zawleczonego prawdopodobnie w nasze strony wraz z odzieżą używaną, zwaną powszechnie „ciuchami”, którą w okresie wojny prowadzono ożywiony handel dający intratne zyski handlarzom różnego autoramentu, zaś wygodę ludziom jej potrzebującym. Istniały również przypuszczenia, że zaraza ta przedostała się do nas na skutek ciągłych wędrówek ludzkich, kontynuowanych najczęściej w pogoni za zarobkiem w rozwijającym się powszechnie, pokątnym handlu wśród mieszkańców naszych i innych wsi i miast.
Ponieważ zarazki tyfusu plamistego, jak wiadomo, roznoszone są przez wesz odzieżową, nie ulega najmniejszej wątpliwości, że one właśnie, przeniesione wraz z odzieżą lub przywiezione z ludzkiej ciżby panującej wtedy w pociągach, stworzyły bardzo poważne ognisko tej zarazy w naszym terenie.
Najostrzej uderzyła ta groźna choroba w wieś Morzyczyn, w której przez długi okres umierało codziennie po kilka osób, a łącznie zmarło tam ponad 50 osób. Zaraza nie oszczędziła również innych wsi i w początkach roku 1942 zaczęła rozprzestrzeniać się w sposób gwałtowny, sięgając w promieniu odległym od naszej ziemi w wielu miejscowościach powiatu węgrowskiego, ostrowskiego i sokołowsko-podlaskiego. Groźna w swych skutkach sytuacja na tym odcinku zmusiła przelękłego okupanta do zorganizowania w budynku szkoły w Sadownem zakaźnego szpitala zamkniętego. Przydzielono tu natychmiast opiekę lekarską oraz personel sanitarny, który z ogromnym poświęceniem i narażeniem własnego życia wypełniał swe humanitarne obowiązki aż do całkowitego wygaśnięcia groźnej dla otoczenia epidemii.
Szkoła sadowieńska stała się w tym okresie miejscem śmierci wielu setek zarażonych tą straszną chorobą, których w stanie agonalnym zwożono tu z licznych wiosek celem odizolowania ich od pozostałych mieszkańców wielu okolicznych gmin, a nawet z dalekiej gminy Kosów Lacki.
Warunki bytowania i leczenia w tym prowizorycznym, zakaźnym szpitalu, były mimo ofiarności i poświęcenia personelu w nim pracującego nad wyraz ciężkie i dalekie od potrzeb i warunków lecznictwa normalnego. Brak odpowiednich leków i szczepień ochronnych, których nie zastosowano nawet personelowi szpitalnemu, nie mogły oczywiście sprzyjać zdecydowanej i szybkiej likwidacji groźnej dla reszty otoczenia groźnej zarazy.
Sadowne i okolice stały się na wiele długich miesięcy, tego tragicznego w skutkach czasu, miejscem odosobnienia w powiecie węgrowskim, do którego w obawie o siebie Niemcy nie zaglądali zupełnie, panicznie bojąc się zetknięcia z chorobą. W objętych epidemią wsiach, u wylotów dróg pojawiły się ostrzegawcze napisy w języku niemieckim: „Achtung Fleckfiber”. Celem opanowania rozrastającej się zarazy zorganizowano specjalną kolumnę dezynfekcyjno – sanitarną, która każdy dom zagrożony chorobą skrupulatnie odkażała za pomocą środków chemicznych.
Na okres istnienia szpitala w budynku szkolnym i przez wiele miesięcy po wygaśnięciu epidemii, dzieci szkolne nie uczyły się zupełnie, a potem dopiero znalazły pomieszczenie w tzw. „Kantorze”, w wynajętych domach prywatnych, a nawet w stodołach. W innych szkołach naszego regionu nauka z powodu epidemii została całkowicie zawieszona na okres wielu miesięcy.
Praca ofiarnie pracującego w tym szpitalu personelu zarówno lekarskiego, sanitarnego, jak i gospodarczego zasługuje na wyrazy szczerego, ludzkiego podziwu i ogromnego uznania. Niemal bezinteresownie trudzili się i narażali własne życie następujący ludzie: lekarz Romuald Hrynkiewicz-Moczulski przesiedlony z Pomorza, późniejszy więzień obozu koncentracyjnego w Stuthofie, dobry Polak, gorący patriota, pełniący przez wiele lat okupacyjnych i powojennych funkcję lekarza w Sadownem, zmarły z wycieńczenia obozowego na gruźlicę w roku 1953. Drugi lekarz nazwiskiem Mielczarek, znajdujący się w Sadownem przypadkowo jako przesiedlony z Poznańskiego lub kryjący się przed okupantem, oraz z personelu sanitarnego, pełniącego swą obywatelską służbę nie dla zysku, lecz z poświęcenia społecznego i humanitarnego: Halina Sówkowa, późniejsza nauczycielka szkoły w Sadownem, Helena Samuel, warszawska nauczycielka przebywająca w tym czasie w Sadownem przy rodzinie męża, Solnicka z Sokołowa Podl., sześć sióstr zakonnych, między innymi Teobalda, Akwilina i Kolumba, oraz z obsługi Jan Kądziela z zawodu szewc, późniejszy palacz c.o. w sadowieńskiej szkole, spełniający wtedy funkcję sanitariusza.
Ich ofiarność i poświęcenie, z narażeniem własnego życia dla dobra nieszczęsnych bliźnich, skłania do wyrażenia im pełnego uznania i szacunku za oddanie się takiej sprawie podczas ciężkich dni szalejącej epidemii.
Po wygaśnięciu zarazy w miesiącu lipcu 1942 r. starym zwyczajem mieszkańcy Morzyczyna wystawili na skraju swej wsi drewniany, czteroramienny krzyż, jako znak grasującej tu zarazy.
Smutne to były chwile i napawały mieszkańców naszej ziemi obawą i strachem codziennym przed niespodziewanym atakiem podstępnej choroby. Grozę tego strachu potęgował żałosny głos dzwonu kościelnego, odprowadzający codziennie niemal po kilkanaście nieraz trumien na miejsce wiecznego spoczynku. Potem, w miarę nasilania się epidemii, zwłok jej ofiar nie wnoszono nawet do kościoła, lecz składano je od razu na cmentarzu do mogił, obawiając się dalszego rozprzestrzeniania choroby.
Jednego tylko dnia, w styczniu 1942 r. zanotowano 12 zgonów w tym prowizorycznym szpitalu zakaźnym. Wprawdzie warunki tego szpitala nie odpowiadały zupełnie wymogom lecznictwa zamkniętego, lecz były miejscem izolacji chorych od reszty zdrowych ludzi. Było w nim około 100 łóżek zajmowanych bez przerwy, reszta zaś chorych, majaczących w wysokiej gorączce, leżała na rozłożonych na podłodze, przywożonych z domu siennikach.
Każdy chory po przybyciu do szpitala poddawany był dezynfekcji i kąpieli. Przy szpitalu istniała specjalna kolumna dezynfekcyjna zajmująca się odkażaniem pomieszczeń i odzieży oraz kąpaniem chorych. Jeden z jej członków, imieniem Wiktor, o nieznanym nazwisku, prawdopodobnie ukrywający się przed Niemcami, zmarł na tyfus i pochowany został na cmentarzu. Według relacji Jana Kądzieli, ówczesnego w tym szpitalu sanitariusza i Jana Tomaszewskiego, byłego grabarza kościelnego, w okresie grasowania tej straszliwej epidemii zmarło w szpitalu i poza nim w domach, wiele ponad 1000 ludzi. Najwięcej ofiar dawały wsie: Morzyczyn, Kiełczew, Lipki, Grądy, Poniatowo, Szynkarzyzna, Zarzetka, Zalesie oraz wiele innych wsi z gminy Stoczek i Prostyń.
Niektóre domy były zaatakowane zarazą do tego stopnia, że wymierały niemal całe rodziny. Bywało, że zostawały nieraz tylko dzieci, starsi, mniej odporni, marli masowo.
Wszystkie sale szkolnego szpitala na parterze i część na I piętrze zastawione były bez przerwy łóżkami i siennikami chorych. Umarli zwalniali miejsca nowym chorym. Nie było dnia, aby były miejsca wolne, nie zajęte przez chorych.
Największy okres nasilenia epidemii przypadł na miesiące: styczeń, luty i marzec 1942 r. Z braku miejsca w salach lokowano przywożonych tu chorych we wszystkich wolnych zakamarkach niewykończonego jeszcze wtedy całkowicie budynku szkolnego. Korytarze parteru i I piętra wypełnione wtedy były po brzegi. Śmierć zbierała swe obfite żniwo. Jej widmo zatrzymało się wtedy długo nad nieszczęsną naszą ziemią, zgarniając swój bogaty i brzemienny w rozpacz ludzką i tragizm krwawy plon. Trupiarnia szpitala, mieszcząca się w jednej z niewykończonych sal szkolnych na II piętrze, nie była w okresie tych tragicznych miesięcy nigdy pusta. Jej ponura zawartość dostarczała bez przerwy coraz to więcej trumien nowemu rewirowi cmentarza, który z konieczności został od strony południowej rozszerzony i podczas epidemii zapełnił się gęsto mogiłami jej ofiar.
Atmosfera grozy, żalu, głębokiego smutku i ogólnego przygnębienia panowała wówczas we wszystkich wsiach naszego regionu. Podnieceni obawą o utratę życia, rozumiejący powód zachorowania na tę straszliwą chorobę ludzie, unikali spotkań między sobą. Zmalały do minimum wzajemne sąsiedzkie odwiedziny, unikano podróży do Warszawy, Ostrowi Maz. I innych miast. Tylko pilne lub naglące potrzeby wypędzały ludzi z domów. Ograniczano się do najbardziej koniecznych kontaktów, spotkań i podróży. Frekwencja w szkołach spadła do zera, a w wioskach o dużym nasileniu epidemii zajęcia szkolne zostały całkowicie na długi okres zawieszone.
Na szczęście z nastaniem wiosny, a z nią dni i miesięcy cieplejszych, fala groźnej, w warunkach wojennego życia choroby, malała coraz bardziej, aż w lipcu 1942 r. wygasła zupełnie.
Ludzie odetchnęli, lecz przez długi jeszcze czas, nie dając wiary całkowitemu jej ustąpieniu, byli ostrożni, słuchając przenikających tu wieści o jej jeszcze trwaniu w Węgrowie i okolicach, skąd podobnie jak i u nas zwożono chorych do identycznego szpitala w szkole na Piaskach.
Wczesną jesienią tegoż roku zaraza opuściła całkowicie powiat węgrowski, a jego ludność wracała powoli do wojennego w dalszym ciągu życia.
Smutny to był rok i wywołał w naszym środowisku głęboki wstrząs do i tak już istniejącego tragizmu warunków wojennych.
Źródło: SADOWIEŃSKIE OBRAZY – Zebrane wspomnienia z dawnego i bliższego życia Sadownego i okolic, Edward Sówka – SADOWNE 1970