Ludzie i szakale! – cz. II
Rok 1943, jako czas największych w historii II wojny światowej niepowodzeń hitlerowskich, zaznaczył się, w następstwie szału bitego faszyzmu, krwawym piętnem na niewinnej ludności cywilnej.
Ze zdwojoną furią przypuścili w tym czasie hitlerowcy swój niesławny w dziejach świata szturm na bezbronną ludność cywilną, maltretowaną i mordowaną na każdym kroku.
W pierwszym rzędzie szaleńcy spod znaku złamanego krzyża postanowili, realizując swe szatańskie plany, zlikwidować ocalałe jeszcze dotychczas resztki Żydów, kryjących się z nadzieją na uratowanie życia w jamach leśnych i dobrze zamaskowanych dołach i kryjówkach.
Piec krematoryjny pobliskiej Treblinki pracował teraz ze zwielokrotnioną siłą, a przykry jego swąd spalenizny ludzkich ciał, przenoszony z wiatrem na naszą ziemię, drażnił nozdrza i dawał okazję do bardzo smutnych refleksji o losie mordowanych bez powodu i winy ludzi.
Posiadając prawdopodobnie dokładny wywiad o istnieniu w okolicznych lasach jeszcze dużej ilości Żydów ocalałych w poprzednim pogromie, w pierwszej połowie stycznia 1943 roku sprowadzili Niemcy z Latowicza k/Mińska Mazowieckiego gromadę hitlerowskich zbirów dla ostatecznej ich likwidacji.
Była to tzw. „karna ekspedycja” osławiona już z tego rodzaju akcji pacyfikacyjnych na terenie wielu gmin powiatu mińsko mazowieckiego, sokołowskiego, garwolińskiego i innych. W swej krwawej robocie dała się ona poznać jako banda wyrafinowanych zbirów, skąpana już po wielokroć w niewinnie rozlanej krwi okupowanego narodu. Ciemne typy, kanalie i rzezimieszki najpodlejszego autoramentu, dla których życie ludzkie nie stanowiło żadnej wartości.
Komendantem tej krwawej chołoty był wysoki jak tyka, chudy, ryży z obrzydliwie piegowatą gębą Niemiec w stopniu leutenanta, nie wytykający poza swą kwaterę nosa.
Bazą tej kilkudziesięcioosobowej zgrai stał się budynek dzisiejszego internatu chłopców przy Liceum w Sadownem i szkoła, którą na tydzień przedtem opróżniono z uczniów i obstawiono strzegącą w dzień i zdwojoną w nocy wartą.
Już po nakazie usunięcia dzieci ze szkoły, sadowieńskie środowisko wyczuło podświadomie, że dziać się tu będzie coś niezwykłego, że szkołę opróżnia się dla niezbyt pożądanych przybyszów. Przeczucia nie zawiodły i w dniu 12 stycznia, transportem kilku ciężarowych samochodów, zwanych wtedy popularnie „budami”, zwaliła się do Sadownego zgraja okrutnych siepaczy.
Blady strach padł na mieszkańców naszej ziemi po ogłoszeniu godziny policyjnej i zapowiedzi nie opuszczania domów.
Jeszcze świeżo w pamięci tkwił niedawny, krwawy dla Żydów grudzień, jeszcze huczały w uszach detonacje rwących ludzi na strzępy granatów i zgiełkliwe szczekanie broni automatycznej w pobliskim Jeglu, a już znowu zapowiadało się zło, wiszące milczeniem grozy w powietrzu mroźnego stycznia.
Nic się nie działo w pierwszych dniach pobytu okrutnych żandarmów i na ziemi naszego regionu zaległa jakby cisza złowróżbnego oczekiwania na to, co miało nieuchronnie, wkrótce nastąpić.
Krwawą swą działalność rozpoczęła ekspedycja niemiecka od wymordowania w dniu 13 stycznia 1943 r. rodziny Lubkiewiczów oraz codziennych wypadów do każdej wioski mających na celu sondowanie sytuacji panujących na ich terenie.
Każdego dnia z rozkazu rudego Her Komendanta zajeżdżały przed „czerwony dom” punktualnie o godzinie 8 rano podwody zabierające po 6 żandarmów udających się do danej wsi. Po przyjeździe do niej zajeżdżali do sołtysa, u którego z polecenia wójta przygotowany był obficie zastawiony jadłem i wódką stół i rozpoczynała się trwająca dzień cały libacja, podczas której wypytywali o Żydów i „polnische banditen”. Najedzeni i spici do nieprzytomności wracali do swego gniazda, strzelając po drodze, aby w ten sposób dodać strachu i pomnożyć terror wśród ludzi.
Po takiej libacji zapadali na kilka dni w swej kryjówce by powtórzyć „odwiedziny” w innej z kolei wiosce. I tak trwało to dotąd, aż spenetrowali wszystkie kąty i uzyskali orientację o stanie całej gminy, a częściowo i poza nią.
Zadaniem innej grupy były nocne wypady w teren, z których zwozili przepełnione fury kryjących się jeszcze w lasach Żydów. Schwytanych w tych nocnych łapankach rewidowano dokładnie, ogałacając ze wszystkiego i rozstrzeliwano na placu szkolnym gdzie dziś znajduje się stadion sportowy.
Mieszkający w sąsiedztwie szkoły sadowianie nie sypiali z trwogi po nocach, słuchając grzmotu wystrzałów likwidujących nieszczęsnych Żydów, a także schwytanych przypadkowo Polaków.
Trudno dziś określić dokładną liczbę zamordowanych, bo na pewno nie byłaby ona ścisła, lecz z opowiadań Antoniego Dębkowskiego, któremu nakazano wywożenie zwłok furmanką do pobliskiego lasu, gdzie dziś wznosi się pamiątkowy głaz z tablicą, z tych codziennych i nocnych egzekucji zakopano we wspólnej, ogromnej mogile ponad 300 ofiar hitlerowskiego bestialstwa. Byli to w większości Żydzi obojga płci, w różnym wieku oraz Polacy schwytani nocą, po godzinie policyjnej, pochodzący z innych stron, a przebywający tu przypadkowo. Wiele tych ofiar, nieznanych do dziś, grzebano ponadto w różnych miejscach na placu szkolnym, czego dowodem jest przypadkowe odkrycie szkieletów ludzkich, znalezionych w wykopie podczas budowania ubikacji szkolnych w 1951 roku – dziś już nieistniejących.
Najkrwawszym katem tej żandarmerskiej bandy Schutzpolizei z Latowicza był kucharz, który najprawdopodobniej był sprawniejszym oprawcą w zabijaniu ludzi, niż specjalistą w przyrządzaniu potraw dla swych okrutnych współplemieńców. O każdej porze dnia i nocy, nawet podczas snu, czy tez pilnych robót kuchennych, odrywał się od swych zajęć i z wyrafinowaną lubością mordował niewinne ofiary strzałem z karabinu w tył głowy. Nieczuły i odrętwiały zupełnie na prośby, płacz i błaganie skazańców, wykonywał krwawy swój proceder z obojętnością równą bestialstwu dzikich, drapieżnych zwierząt.
O całkowitym zbydlęceniu i zwyrodnieniu tego straszliwego upiora niech posłuży fakt znęcania się, połączonego z naigrywaniem, podczas zastrzelenia schwytanego w lasach, młodego Żyda.
Oto pijana zgraja oprawców, ze wspomnianym wyżej kucharzem na czele, pędziła lżąc, kopiąc i szturchając nieszczęsnego delikwenta nad strugą zwaną Bojewką, przy mostku w pobliżu dzisiejszego Ośrodka Zdrowia. Rozkazawszy mu zdjąć buty i wejść na pochyłą, starą wierzbę rosnącą nad rzeczką, urządzili sobie straszliwe widowisko z tracącego zmysły z rozpaczy i lęku Żyda. Mierząc pozornie z karabinów do niego strzelali mu tuż nad głową w powietrze. Blada i oszalała ze strachu twarz ofiary podniecała coraz bardziej rozwydrzonych oprawców, którzy wśród harkotu i nieopisanej wrzawy, przerywanej diabelskim śmiechem, bawili się straszliwym widowiskiem około godziny. Upojeni wreszcie okrucieństwem zastrzelili zmarzniętego na kość nieszczęśliwego, który spadłszy z wierzby do lodowatej wody, przeleżał w niej ponad dobę. Podobnych wypadków znęcania się nad niewinnymi ofiarami było więcej i jakże dobitnie świadczyły one o bestialstwie i upodleniu zdegenerowanych oprawców, wyhodowanych w hitlerowskim systemie zbrodni i nieludzkiego barbarzyństwa.
Ale podła działalność tej rozwydrzonej bandy nie odnosiła w pełni zakrojonych sukcesów. Także i ich szeregi zostały dotknięte niepowodzeniem. Krwiożercze bestialstwo zostało ukarane. Niewinnie rozlewana krew odnalazła swą pomstę w nocy z 19 na 20 marca 1943 roku.
Zima tego roku, jak na złość, nie ustępowała, znacząc resztki swego panowania dość tęgimi mrozami. Tuż u progu kalendarzowej wiosny świat spał jeszcze pod całunem śniegowym, a wody rzek i stawów stały skute twardym i grubym lodem. Piękno ubielone szronem i śniegiem krajobrazu nie godziło się jakoś z podłością niemiecką, która wtedy jeszcze wszechwładnie na ziemi polskiej panowała. Wśród ośnieżonych lasów, pól i dróg przyczaiła się złowroga cisza śmierci, która poprzez łapy hitlerowskich oprawców wykwitała często znienacka, czerwieniąc się plamami krwi rozlanej na śniegu. Znaczyła swym okrutnym piętnem ziemię Zarzetki, Sadolesia, Sadownego, Szynkarzyzny i wkradała się tej nocy do uśpionych Wilczogąb.
Nikt z mieszkańców tej wsi, kładąc się spać, nie przypuszczał, że nocy tej rozegra się w domu Jana Gałązki dramat obfitujący w niezwykłe wydarzenia. Nie przypuszczali również domownicy tego gospodarza o mającej się w ich domu rozegrać tragedii życiowej wielu z nich. Miała to być przecież ostatnia noc w ich życiu.
Po wieczornym obrządku gospodarskim, zjadłszy wieczerzę i pogwarzywszy w nikłych błyskach naftowej lampki, znużeni trudem roboczego dnia kładli się Wilczogębiacy do snu conocnego.
Żadne przeczucia nie wróżyły nic takiego, co by mogło napawać lękiem lub snuć domysły o mających nastąpić wypadkach.
W księżycowej poświacie, człapiąc powoli, ostrożnie po skrzypiącym pod butami śniegu, posuwała się od strony Bojan przez zamarznięty Bug, w kierunku śpiących już prawie Wilczogąb, niewielka grupa przemarzniętych, skulonych postaci. Zmierzali ku najbliżej położonej od Bugu chacie Jana Gałązki.
Czujne nozdrza psów zwęszyły cudzy zapach i po chwili jęły naszczekiwać, zrazu pojedynczo, przeciągle, potem jazgotliwie i prawie zajadle do zbliżających się powoli ludzi.
Była godzina 20, gdy w zamarznięte kożuchem mrozu okno Gałązkowego domu zastukały zziębnięte ręce radzieckich partyzantów. Niewielki oddział lejtenanta Nieklubowa szukał schronienia i zacisznego, ciepłego kąta wśród ludzi.
Zły i okrutny los sprawił, że nie cieszyli się oni długo życzliwością ludzkich serc i ciepłem zacisza domowego. Wkrótce za ścianami domu, w obejściu gospodarskim pojawili się nowi przybysze, którymi byli żandarmi niemieccy z Sadownego. Położenie partyzantów, jak i domowników, stało się w jednej chwili wręcz tragiczne. Niemcy zażądali poddania się ukrytych wewnątrz domu Rosjan, grożąc spaleniem gospodarstwa, jak również całej wsi. Lecz o poddaniu się uwięzionych wewnątrz domu partyzantów nie było nawet mowy. Rozgorzała wkrótce, trwająca ponad trzy godziny, obustronna, zaciekła walka. Jeden z partyzantów, przedostawszy się z mieszkania do sieni, uchylił drzwi na dwór i poprzez szczelinę półotwartych drzwi wypuścił w kierunku stojących na podwórzu Niemców serię z automatu, kładąc dwóch trupem na miejscu. Reszta, padłszy na ziemię, skierowała momentalnie swą broń w kierunku drzwi, zabijając również i partyzanta. Rozwścieczeni do najwyższego stopnia hitlerowcy, po stracie swych dwóch towarzyszy, przypuścili z kolei gwałtowny szturm na chatę Gałązki, obrzucając ją seriami z broni automatycznej i granatami.
Wtedy reszta, pozostałych wewnątrz partyzantów, przeniosła się, wchodząc po drabinie na strych. Stamtąd, umocniwszy swe pozycje, mieli poprzez otwory zrobione w dachu doskonałą widoczność na zewnątrz całego obejścia. W międzyczasie padł od partyzanckich kuli trzeci z Niemców, a przez zrobioną po przeciwstronie dachu dziurę dwóch Rosjan zdołało uratować się ucieczką i umknąć prawdopodobnie w kierunku Bugu, aby z kolei przejść na jego drugą stronę.
Po długiej i wyczerpującej walce ucichły w oblężonej chacie partyzanckie strzały, a wraz z nimi ucichło również życie dzielnych jej obrońców. Łącznie zginęło ich czterech.
Bezbronni domownicy, ukryci podczas całej walki gdzieś w zakamarkach domu, wywleczeni zostali potem przez hitlerowskich siepaczy na podwórze i tu w bestialski sposób zamordowani. Zginęli wtedy: Jan Gałązka, Maria Kłusek i Jadwiga Bębenek.
Żałosny i godny politowania widok przedstawiało po tym spotkaniu domostwo gospodarza Gałązki. Ściany budynku podziurawione były jak sito i poorane odłamkami granatów. W oknach nie było ani jednej szyby, a ramy okienne wisiały żałośnie podarte na strzępy. Drzwi zewnętrzne i wewnętrzne podarte zostały od wybuchu granatów na kawałki. Z komina i pieca pozostały tylko ziejące sadzą gruzy. W podłogach i sufitach widniały powstałe od wybuchów granatów szkaradne dziury. Wiele grozy i nieopisanego lęku przeżyli tej nocy i jeszcze potem mieszkańcy wsi Wilczogęby.
Wypadek ten do głębi na długo wstrząsnął całą okolicą Sadownego. Swoich, poległych w tej walce żołdaków wystawili później Niemcy na widok publiczny w sadowieńskiej szkole. Jednak chętnych do oglądania tych podłych zbirów nie było prawie zupełnie. Z wyjątkiem przymuszonych do tego urzędowo kilku osób, nikt tam nawet nie zajrzał. Dusze i serca strapionych Polaków wypełniała cicha i głęboko ukryta radość z niemieckiej przegranej w tej walce. Było to przecież wydarzenie, w którym po raz pierwszy podczas tej ekspedycji tropieni ciągle ludzie przeciwstawili się zbrojnie hitlerowskiemu okrucieństwu. Wypadek ten otworzył szeroko żandarmskie ślepia i zmusił ich do smutnych refleksji o swoich stratach spowodowanych w równej z przeciwnikiem walce. To niestety nie było to, co działo się dotychczas, kiedy bez trudu, jakiejkolwiek walki i oporu strzelało się do bezbronnych Żydów i Polaków. Mimo własnych poniesionych strat grupa lejtenanta Nieklubowa oparła się zdecydowanie zbrodniczym żandarmom, kładąc z nich trzech trupem w tej walce.
Świadomość z odniesionej przez Niemców porażki wlewała w strapione i umęczone serca polskie otuchę i nadzieję na opuszczenie naszej, znękanej hitlerowskim bestialstwem ziemi, przez panoszących się tu prawie dziesięć tygodni barbarzyńców niemieckich.
Jeszcze tylko kilka dni krążyli oni potem po drogach, wsiach i lasach w poszukiwaniu partyzantów, radzieckich jeńców i zbiegłych Żydów. Wyłapywano nie meldowanych w Sadownem i okolicy Warszawiaków i mieszkańców innych miast, którzy przypadkowo, najczęściej w poszukiwaniu żywności, znaleźli się w tym czasie na naszym terenie. Często rozstrzeliwano ich na miejscu lub wywożono do więzień albo przymusowe roboty do Rzeszy Niemieckiej.
Krwawe penetracje terenu całej gminy Sadowne wydały po ich długim tu pobycie okrutny plon, po którym w naszym środowisku pozostał wstrząs niesamowity, tkwiący we wspomnieniach ludzkich po dzień dzisiejszy.
Koszmar tamtych mrocznych dni, podczas których zdawało się, że czas stanął w miejscu, że się zatrzymał, aby uparcie i powoli gnębić wszystkich okrucieństwem zbrodni i gwałtu nieludzkiego, zadawanego ludziom przez ludzi potworów obleczonych w mundury feldgrau i napisem na klamrach pasów: „Gott mit uns” – wiele krwi i łez wylały wsie sadowieńskie podczas tego okrutnego najazdu. Ogrom nieludzkiego bestialstwa zwalił się wówczas na naszą ziemię i swoją potwornością znaczył krwawe ślady zbrodni. Nie zaznała nasza ziemia nigdy takich okrucieństw i w takiej ilości, jakie od września 39 roku rozpowszechniły się na niej i trwały uparcie przez prawie 5-letni okres hitlerowskiej okupacji.
Źródło: SADOWIEŃSKIE OBRAZY – Zebrane wspomnienia z dawnego i bliższego życia Sadownego i okolic, Edward Sówka – SADOWNE 1970