„Polnische und rusische Banditen” – cz. VII
Okres okrutnej okupacji hitlerowskiej był okresem ciężkim nie tylko dla polskiej ludności cywilnej,
lecz stał się również tragicznym dla ludzi radzieckich, którzy przypędzani z głębi okupowanych ziem rosyjskich, trzymani byli w Rzeszy i na terenach polskich przezwanych przez krakowskiego satrapę Franka – Generalną Gubernią.
W naszej okolicy okupant zorganizował jesienią w roku 1941 dwa takie ośrodki zagłady, zwane tylko chyba dla zachowania pozorów obozami jenieckimi, a mianowicie w Ostrówku Węgrowskim i Komorowie k/Ostrowi Maz. Były to faktycznie nie żadne obozy jenieckie, lecz zwykłe, zorganizowane na sposób faszystowski obozy zagłady, których przeznaczeniem było wyniszczenie żołnierzy radzieckich, wziętych do niewoli na froncie wschodnim.
Ze względu na nienawiść hitlerowców do ustroju komunistycznego, sposoby i metody obchodzenia się z tymi ludźmi były stokroć gorsze niż w obozach koncentracyjnych. Lepiej traktowane były przez Niemców zwierzęta, niż nieszczęśni ludzie przeznaczeni w tych fabrykach zagłady na śmierć.
Obóz w Ostrówku nie od razu przybrał formę „Kriegsgefangensslager” – lecz z braku odpowiednich pomieszczeń mieścił się na terenie fabrycznym. W międzyczasie, po przeciwnej stronie szosy, w pobliżu fabryki, rękami polskich robotników i napływających stale jeńców z frontu niemiecko-rosyjskiego – poczęto budować parterowe, długie baraki, ogrodzone wysoko drutami kolczastymi, mające służyć hitlerowskim ofiarom za pomieszczenia mieszkalne. Zwożeni tu masowo ludzie ci, pozbawieni wszelkich prawideł moralnego, ludzkiego bytowania, żyli tu gorzej niż zwierzęta. Źle traktowani, głodzeni i maltretowani, ginęli tu masowo w wyniku grasujących epidemii tyfusu i czerwonki. W latach od 1941 do 1943 zginęło tu śmiercią męczeńską około 11 tysięcy jeńców radzieckich. Ciała ich grzebali towarzysze niedoli na pobliskim, piaszczystym pagórku między wsią a linią kolejową, gdzie dziś wznoszą się zbiorowe mogiły kryjące w sobie tysiące ofiar hańby XX wieku.
Podobnie działo się w obozie Komorowo obok Ostrowi Mazowieckiej, gdzie zginęło w ten sposób około 24 tysiące jeńców rosyjskich. Tragedię tej fabryki śmierci przedstawił w swej pięknej książce Igor Neverly pt. „Chłopiec z Salskich stepów”.
Nielicznym tylko jednostkom udało się zbiec z tych obu obozów. Szczęśliwym trafem, lub wyjątkowo rzadkim zbiegiem okoliczności, las pozwolił im ocaleć. Nie wracali oni do swej dalekiej ojczyzny, lecz żywiąc straszliwą nienawiść do Niemców, kryli się w lasach lub wsiach polskich, tworząc oddziały partyzanckie. Byli wśród nich ludzie wyszkoleni w rzemiośle wojskowym jako oficerowie i podoficerowie. Oni to właśnie organizowali rozproszonych uciekinierów, tworząc groźne nieraz dla wroga i skutecznie działające grupy, siejące dywersję na jego tyłach i zapleczu. Życie tych ludzi borykających się z wielkimi trudnościami codziennych, w różnych porach roku, warunkach, stanowiło koszmar niepojętych zmagań przetrwania i działania na szkodę okupanta. Za mieszkania służyły im ziemianki leśne, w których kryjąc się przed okiem ludzkim wiedli żywot urągający niejednokrotnie warunkom człowieczeństwa, który przez „panów świata” spodlony został i poniżony do rzędu żywota dzikich zwierząt.
Niepojętym i nie mieszczącym się w umysłach ludzkich jest np. fakt zamieszkiwania przez jednego z uciekinierów z komorowskiego obozu zagłady, do dziś żyjącego wśród nas Jana Danilewicza przez okres jednego roku w grubej, wypróchniałej wierzbie na polach między Ociętem a Grabinami. Wierzba ta musiała być z konieczności miejscem zamieszkania człowieka ocalonego od zagłady, który chciał po prostu żyć!.. I przeżył!..
Poczciwa polska, stara wierzba okazała się wierniejsza od niejednego szakala w ludzkiej skórze. Wymoszczona wewnątrz sianem i słomą, stanowiła choć bardzo ciasne i w okresie chłodów zimne schronienie, lecz nie zdradziła swego lokatora i ochroniła go kilkakrotnie od zguby podczas urządzanych tu obław na ludzi.
Razu jednego – opowiadał szczęśliwie ocalony mieszkaniec wierzby – podczas grasującej tu zimą 1942 r. obławy niemieckiej, stanęło w bliskości ukrytego w wierzbie zbiega, dwóch żandarmów hitlerowskich, którzy zziębnięci na mrozie rozgrzewali się uderzeniem rąk pod pachy. Szwargocząc coś do siebie zatrzymali koło wierzby na kilkanaście minut i zapalili papierosy. Czujne i wylękłe oczy tropionego człowieka śledziły każdy ruch w ciągu tych długich jak wiek straszliwych minut.
Ale komuś by przyszło do głowy myśleć, że w pochylonej, zmurszałej wierzbie siedzi zdrętwiały z zimna i głodu człowiek.
Nie domyślając się niczego hitlerowcy powlekli się wkrótce ku swoim, a nieszczęsny zbieg mógł wtedy odprężyć się i rozprostować zdrętwiałe od zastygłego bezruchu i zimna członki.
W taki oto nieraz sposób bytowali ci ludzie, którym lęk przed śmiercią i mocniejsze od niego pragnienie życia dodawały sił i zdrowia do przetrwania tych straszliwych, okrutnych czasów.
Nie mniej ciekawym i obfitującym w grozę sytuacji i niepewność życia jest opisywany przez A. Stankiewicza w okupacyjnych wspomnieniach fakt ocalenia podczas jednej z obław sześcioosobowej grupy partyzantów radzieckich przebywających w tym czasie w Rażnach. Oceniając błyskawicznie grozę swego położenia, ludzie ci ukryli się pod odwróconym do góry dnem „wielkim czółnem, leżącym na podwórzu rolnika Ludwika Tymińskiego. Strudzeni dwudniowym przetrząsaniem terenu żołdacy niemieccy odpoczywali siedząc na tym czółnie. Nie przyszła im taka myśl do głowy, aby go odwrócić” – I… ocaleli!
Nie trudno wyobrazić sobie okropność położenia znajdujących się pod czółnem partyzantów, i jeszcze większy lęk w obawie o utratę życia właściciela czółna, któremu „za przechowywanie bandytów” – jak mówili Niemcy – groziła natychmiastowa śmierć. Taki właśnie los spotkał ludzi ze wsi Szynkarzyzna, w obejściu których Niemcy wykryli partyzancki schron.
„Niemcy wpadli na jego ślad – wspomina A. Stankiewicz – zabudowania gospodarskie spalili, a schron obrzucili granatami. Znalazło w nim śmierć kilku młodych, zbiegłych z niewoli jeńców radzieckich. Z rodziny udzielającej pomocy jeńcom zamordowali matkę i syna”.-
Radzieckich grup partyzanckich na naszym terenie istniało kilka. A. Stankiewicz wymienia oddziały „Pawła”, „Michała” i „Szymona”. Najbardziej znanym i sprawnie działającym był oddział „Szymona”. „Jego dowódca Szymon przez kilka miesięcy wykonywał dla wielu rolników buty z wełny, nazwane przez wieśniaków walonkami. Nic dziwnego, że jego oddział wspierali chłopi. W czasie starcia z Niemcami Szymon został ciężko ranny w nogę. Ranę leczy u pewnej rodziny w Udrzynie. Tam zastała go jedna z niemieckich obław. Na szczęście kryjówka rannego nie została odkryta. Partyzant Szymon przeżył okupację. Po wkroczeniu wojsk radzieckich w nasze strony wstąpił do Armii Czerwonej. Był on w randze kapitana.” Rzecz oczywista, że ludzie ci przetrwali te okropne czasy dzięki opiece i pomocy ludności naszego terenu. Ryzyko tych pomocy było wielkie i za udzielanie jej groziły straszliwe represje, których ogrom zwalił się na naszą ziemię w roku 1943 dzięki wspomnianemu wyżej „Rubinowi”.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że łotr ten został przez Niemców specjalnie tu wysłany, dla przeprowadzenia sondażu i dostarczenia informacji o mieszkańcach naszych wsi pomagających partyzantom. Wścibski, sprytny i wyrafinowany w swym haniebnym działaniu „Rubin” poznał gruntownie sytuację pomocy polskiej i po rzekomym aresztowaniu go w Porębie n/Bugiem, przywieziony na teren obławy w lutym 1943 roku, chodził od domu do domu i wskazywał tych, o których wiedział doskonale, że udzielali pomocy partyzantom.
Ponad półroczna obecność w Sadownem, nieznanego bliżej osobnika zamieszkującego w tzw. Kantorze, wykonującego rzekomo zawód rymarza, rzuciła wkrótce podejrzenie na jego nieczystą działalność i zrobiwszy prawdopodobnie wszystko, co do niego należało, wyniósł się cichaczem i przepadł gdzieś bez wieści. Był to szpicel, którego zadaniem było informowanie komendy Schutzpolizej w Ostrowi za pomocą albo posiadanego radiowego nadajnika krótkofalowego, albo też przez specjalne urządzenie telefoniczne, dzięki któremu mógł w każdej chwili i każdym miejscu, przez podłączenie się do linii telefonicznej nadawać owe podłe informacje.
Wynikiem jego nikczemnej działalności był natychmiastowy, niespodziewany najazd ostrowskich żandarmów na dom Stanisława Bolchajmera, sadowieńskiego wieloletniego fryzjera, zołnierza AK, dobrego polaka i gorącego patrioty, w dniu 8 maja 1943 roku podczas jego imieninowej uczty, na której zebrane było dość liczne grono bliskich Bolchajmerowi przyjaciół i towarzyszy pracy konspiracyjnej.
Nie ulega najmniejszej wątpliwości, że informacja o tym zebraniu musiała być przekazana do Ostrowi drogą radiową lub telefoniczną, ponieważ „buda” z żandarmami pojawiła się niespodziewanie w kilkadziesiąt minut, po krótkotrwającycm u Bolchajmera spotkaniu. Na szczęście tuż przed przyjazdem ostrowskich sprawców, wszyscy rozeszli się i pozostał tylko sam gospodarz domu. Badanie, z którego wynikało, że byli on doskonale poinformowani o przebiegu spotkania i jego uczestnikach, odbyło się na miejscu. Dom został otoczony ze wszech stron, a miejscem straszliwej kaźni jego gospodarza, stało się klepisko we własnej stodole. Rozpoczęły się około dwugodzinne tortury i badanie nieszczęsnego Bolchajmera, podczas których dla wydobycia wiadomości zastosowali straszliwi oprawcy, znaną metodę okropnego bicia przy pomocy znajdujących się na miejscu katowskich rekwizytów jak: orczyk, kołek lub drążek. Ślady obficie rozlanej krwi na ścianach i klepisku stodoły, oraz wiele połamanych narzędzi tortur, stosowanych podczas tego badania, świadczyły najlepiej o nieludzkim katowaniu i znęcaniu się nad ofiarą.
Z uznaniem i podziwu godnym szacunkiem podkreślić należy, że torturowany w straszliwy i trudny do opisania sposób Stanisław Bolchajmer, twardy i nieugięty żołnierz Polski Podziemnej nie wydał nikogo i nie zdradził hitlerowskim oprawcom żadnej wiadomości o działaniu sadowieńskiego podziemia.
Należy przypuszczać, że śmierć tego bohatera nastąpiła na miejscu, w jego własnej stodole, skoro po zakończeniu badania hitlerowscy kaci wynieśli bez oznak życia zmaltretowany strzęp ludzkiego ciała, wlekąc je za ręce i nogi do stojącego na ulicy samochodu, do którego jak wór trocin wrzucili z rozmachem pod ławkę nieszczęsne szczątki.
Krążyły później nie potwierdzone wersje o tym, że zwłoki Bolchajmera i innych wtedy zakatowanych na śmierć nie dojechały do Ostrowi, lecz zostały zakopane podczas powrotu żandarmów w lesie między Brokiem a Ostrowią. Według tych wersji scenę grzebania ofiar w tym czasie miał widzieć przypadkowo z ukrycia jeden z pracowników służby leśnej – gajowy o niewiadomym nazwisku.
Podczas tego najazdu na Sadowne, hitlerowcy posługiwali się listą, na której widniało wiele nazwisk członków organizacji podziemnej. Skatowano i wywieziono wtedy Stanisława Kłuska, Edwarda Krupę i ………. Ogonowskiego z Ociętego. Z domu w Sadownem, pośród nocy wywleczono i zabrano Zygmunta Mrozowskiego, właściciela młyna w Sadownem, który oskarżony był za materialne popieranie tajnej organizacji. Wszyscy oni nie powrócili dotychczas i na pewno ponieśli śmierć męczeńską. Wieczna chwała tym bohaterom za oddanie życia i męczeństwo dla Ojczyzny!
Grasujący na naszej ziemi w okresie od marca 1943 do czerwca 1944 roku żandarmi ostrowscy poza wyżej opisaną zbrodnią dokonywali bardzo częstych wypadów, podczas których najczęściej nocą, zostawiając samochód – budę na szosie, dochodzili pieszo do upatrzonych domów i wywlekali z nich swe ofiary. Posiadali przy tym doskonałe rozeznanie terenu, ponieważ, jak się później okazało, pracowali wśród nich byli koloniści niemieccy z Sadolesia i Płatkownicy. Jeden z nich o ustalonym nazwisku Krebs, drugi Hartmann. Szubrawcy ci stanowili doskonałą pomoc dla swych mocodawców i przez dokładną znajomość terenu, na którym się urodzili i wychowali, dostarczali przy pomocy szpiclów potrzebnego ostrowskiej Schutzpolizei materiału.
Za ich to przyczyną zginęli w ostrowskiej kaźni hitlerowskiej Aleksander Grądzki z synem Wacławem z Morzyczyna, Kibart Stefan z Sadolesia, Danaj Stanisław i Grochowski Stanisław z Kocielnika, Jan Ogonowski i jego zięć Robak z Mrozowej Woli, Puścion z Kołodziąża Rybie, 10.VI.1943 roku Kazimierz Dąbrowski i Górska Wacława, w lipcu Stanisława Dąbrowska, a 23.XII tegoż roku Świderska Marianna z Szynkarzyzny.
Również do bardzo okrutnych akcji przeprowadzanych podczas działalności tej rozwydrzonej do ostatnich granic bandy ostrowskich oprawców, zaliczyć należy krwawy ich wypad w dzień Zielonych Świątek dnia 28.V.1944 do Wilczogąb.
Z oskarżenia szpiclów, według posiadanej listy wyłapywano podejrzanych o konspiracyjną działalność mężczyzn i sprowadzano na miejsce kaźni do miejscowej remizy strażackiej.
Jeden z poszukiwanych działaczy podziemia, żołnierz AK Bronisław Marczyk w obawie przed schwytaniem ukrył się przedtem w przygotowanej od dawna kryjówce pod podłogą w tejże remizie. Ślepy traf zrządził, że człowiek ten stał się przypadkowym świadkiem straszliwych badań i tortur swoich współtowarzyszy z konspiracyjnej działalności. Znajdując się w potwornej sytuacji, wysłuchał on wszystkiego, co się tam wtedy działo i przez szczelinę w podłodze widział straszliwe w skutkach i metodzie, badania hitlerowskich siepaczy. Maltretowani i bici łamanymi na części drzewcami bosaków strażackich, bohaterzy Wilczogąb z uporem godnym gorących patriotów i Polaków nie wydali nikogo więcej.
Tortury zadawane prawie cały dzień, nie dały Niemcom oczekiwanego rezultatu. Ofiary, mimo katuszy, trwały zdecydowanie przy swoim i w obliczu męczeńskiej śmierci nie zdradziły świętej sprawy, oddając Ojczyźnie swe młode, w pełni siły i wiary w wyzwolenie – życie!
Na wieczną pamięć, za ofiarę męczeństwa, poświęcenia i przelanej krwi zasłużyli sobie: Eugeniusz Wycech – brat Marszałka Sejmu PRL Czesława Wycecha, Gałązka Stefan, Marczyk Eugeniusz – brat wspomnianego świadka tej krwawej opresji Bronisława, Sówka Eugeniusz, Puścion Stanisław i wywieziony do obozu koncentracyjnego Prabucki Aleksander. W więzieniu na Pawiaku w Warszawie zamordowani zostali: Bolesław i Dariusz Wycechowie. Po straszliwych badaniach przeprowadzonych w Ostrowi Mazowieckiej zostali wtrąceni do obozu koncentracyjnego: Wycech Kazimierz i Szczechura Kazimierz, którzy szczęśliwie ocalawszy powrócili po wyzwoleniu do rodzinnych Wilczogąb.
Dzięki tylko bohaterstwu wymienionych wyżej osób i ich zdecydowanemu oporowi przeciw szakalom z ostrowskiej schutzpolizei, wielu innych mieszkańców tej wsi ocalało wówczas, unikając pogromu i gwałtu zadawanego jeszcze często przez dogorywającą hitlerowską bestię.
Najazd na Wilczogęby spowodowany został doniesieniem o zrzucie z samolotu ładunku broni i amunicji, którą zakonspirowani Wilczogębiacy starannie ukryli przed okiem wroga.
Był to już na szczęście ostatni, zaliczany do krwawych, wypad tych okrutników w nasze strony. Pojawiali się oni jeszcze potem kilkakrotnie w Sadownem i jego okolicy, siejąc za każdym razem strach i panikę wśród ludzi. Lecz krwawy i okrutny ich żywot miał się wkrótce skończyć dla nich tragicznie ku uciesze i nieopisanej ogólnie radości nękanych bandyckimi najazdami ludzi naszego zakątku i powiatu ostrowskiego.
W drugiej połowie czerwca 1944 r. na szosie między Wyszkowem a Ostrowią Mazowiecką, działające coraz aktywniej siły polskiego podziemia rozprawiły się ostatecznie z tą bandą, likwidując ją doszczętnie razem z ich przeklętym samochodem. Lotem błyskawicy wieść o tym sprawiedliwym rozrachunku obiegła naszą ziemię. Nieopisana radość zapanowała nagle wśród nękanych dotychczas okrucieństwem Polaków. Z ogromną ulgą odetchnęły dziesiątki tysięcy piersi ludzkich męczonych ciągłym strachem i obawą przed niespodziewanym zawsze gwałtem i bezprawiem ostrowskich oprawców. Świadomość uwolnienia naszej ziemi od najazdu ostrowskich łotrów, koiła balsamem spokoju maltretowanych we dnie i w nocy mieszkańców naszego zakątka i dużej połaci sąsiedniej ziemi ostrowskiej i wyszkowskiej.
Był to już okres dogorywania bitej zapamiętale i skutecznie na wszystkich frontach bestii hitlerowskiej. Zagarnięte bezprawnie ziemie narodów miłujących wolność, paliły się teraz pod podeszwami wczorajszych „panów świata” – cofających się w panicznym bezładzie i strachu ku barłogowi swego teutońskiego gniazda.
Do umęczonych 5-cio letnią tyranią Polaków, już w końcu czerwca i na początku lipca 1944 roku zaczęły docierać wymawiane teraz głośno i bez obawy wieści o zbliżającym się froncie wschodnim. Chełpiący się zawsze swą niezwykłą organizacją napastnik i prześladowca wielu narodów europejskich – cofał się teraz w bezładzie, zdruzgotany i zmaltretowany ciągłym odwrotem i niepowodzeniami na froncie. Miażdżąca lawina wojsk Czerwonej Armii gniotła z rozmachem i rozbijała doszczętnie „niezwyciężonych” brutali spod znaku swastyki.
Działające na tyłach wroga sprzymierzone przeciw wspólnemu wrogowi partyzanckie oddziały polsko-radzieckie siały dywersję i utrudniały dalsze prowadzenie napastniczej wojny.
Czerwiec i lipiec 1944 roku przyniosły umęczonym Polakom widoczne na każdym kroku odprężenie.
Cofające się przez Sadowne szosą w kierunku Warszawy wojska węgierskie w obliczu beznadziejności swego położenia, pod wątpliwym już wtedy dowództwem niemieckim, pozbywały się podczas jednodniowego postoju przy Drugim Moście, ciążących im i już niepotrzebnych karabinów, rzucając je masowo w czarną otchłań wody, która z pluskiem „rozbrajała” przymuszonych do służby dla Fuhrera Węgrów. Okazywali oni przy tym całkowitą rezygnację z narzuconej im siłą służby, widząc zbliżający się koniec wojny, który dla wschodnich ziem polskich nastąpił w drugiej połowie lipca, a dla ziem położonych między Bugiem a Wisłą dopiero w miesiąc później.
Źródło: SADOWIEŃSKIE OBRAZY – Zebrane wspomnienia z dawnego i bliższego życia Sadownego i okolic, Edward Sówka – SADOWNE 1970